DZIEŃ 39 19.08.2010 Znak meduzy
Ostatni dzień na Lazurowym Wybrzeżu. Aż trudno uwierzyć, że czas zleciał tak szybko. Godziny spędzone beztrosko na plaży, podwodne chwile w towarzystwie kolorowych ryb, wieczorne spacery przy blasku księżyca, wino pite w samotności. To wszystko właśnie mija i zbliża mnie do powrotu na farmę, który zapowiada się wyjątkowo nudno. Coraz intensywniej zaczynam też odliczać dni do magicznej daty 28 sierpnia, kiedy to w końcu wracam.
Madame pyta mnie się po śniadaniu co będę robić, wymyślam sobie więc kilka łatwych czynności i daje mi spokój do południa. Jest podenerwowana, bo zgubiła dokumenty do kajaku. Dzwoni w tej sprawie do Dominiki, żeby upewnić się, czy ich nie widziałam. Pytała się mnie kilka razy, ale musi znów się upewnić, że rozumiem. Cała Madame. Przy okazji więc rozmawiam z koleżanką. Uzgadniamy sprawę mojego przejazdu na lotnisko. Okazuje się, że wszystkie bilety z Angers prosto na terminal Charles de Gaulles są wyprzedane i zostaje mi tylko TGV z Nantes do innego dworca w Paryżu, a stamtąd podróż na lotnisko z jedną przesiadką. W sumie trzy różne sposoby transportu. Świetnie.
Na plaży niewiele ludzi, tylko garstka zażywa kąpieli. Czyżby woda znów była zimna? Wchodzę, ale jest podobna do wczorajszej. Ruszam kilka razy ramionami i nagle czuję intensywne pieczenie na udzie. Nie słabnie, wracam więc pospiesznie na ląd, a w głowie świta mi myśl, że to meduza. Miałam rację, dopiero teraz widzę pływające w wodzie czerwone stworzenia. Jedno z nich musiało mnie musnąć i teraz spory kawałek skóry piecze, jakby przyłożono do niego kilka pokrzyw. Tak kończy się moja ostatnia kąpiel w Morzu Śródziemnym. Po około dwóch godzinach okrągła powierzchnia z bąblami zamienia się w niepiekący czerwony płat.
Wracam wcześniej do domu, żeby wziąć prysznic, słońce i tak świeci słabo, bo pojawiły się chmury. Pięć minut przed 16.00, godziną mojej pracy, puka Madame. Tłumaczy co mam zrobić dzisiejszego popołudnia. Niestety woskowanie mebli nie omija mnie. Najlepsze na koniec? W tym wypadku to powiedzonko nie działa. Madame jedzie do Frejus, na komisariat, gdyż dostała telefon, że jej dokumenty zostały tam podczas spisywania zaginięcia kajaku. Spokojnie więc ogarniam swój pokój, pakuję się, jem. Bez pośpiechu, bez stresu. Później szybko przecieram woskiem meble i poleruję. Nie ważne jak, ważne, żeby było zrobione. Wykonuję jeszcze kilka innych czynności i mogę jeść kolację. Madame stroi się i wychodzi do restauracji. Biorę więc jej telefon stacjonarny i rozmawiam z Dominiką równą godzinę popijając resztę wina.
Ostatnie chwile dnia spędzam na chodniku korzystając z Internetu. Następnym razem kontakt ze światem będę miała w zaciszu swojego pokoju na mojej ulubionej pufie.
DZIEŃ 40 20.08.2010 Żegnaj Lazurowe Wybrzeże!
Od rana pada deszcz, jakby niebo płakało z powodu naszego wyjazdu z Las Delicias. No może szkoda trochę mnie, ale na pewno cieszy się z przeprowadzki Madame. Ostatnie kilka godzin na Lazurowym Wybrzeżu. Morze ma dziś kolor ciemno – bury, niebo zasnute ciemnymi chmurami, z których nieśmiało spada słaby, ale nieustanny deszcz. Jest tak jesiennie. Cieszy mnie trochę ten fakt, bo nie bardzo żałuję, że wyjeżdżam patrząc na wybrzeże i na to, jak zapowiada się dzisiejszy dzień. Dodatkowo Christian mówi, że ma padać do wieczora. Są 23 stopnie, doprawdy dziwna pogoda jak na sierpień, który jest najlepszym, według mnie, miesiącem na letni wypoczynek, szczególnie nad morzem.
Przygotowuję standardowo śniadanie, po nim sprzątam swój pokój i łazienkę, w między czasie Madame wymyśla kilka innych, drobnych rzeczy do zrobienia: umycie szuflady z lodówki, wyciągnięcie maszyny do krojenia spod stołu. Dla niej wszystko musi być zrobione już, od razu, a najlepiej czynności powinny wyprzedzać jej myśli. Jest roztrzepana, w jej głowie nie ma porządku. Wymyśla tysiąc rzeczy, a później zapomina o tych pierwszych. Potrafi mnie nawet czasem oderwać od posiłku, zazwyczaj od śniadania, bo ma coś ważnego do powiedzenia, na przykład żeby zamknąć drzwi szafki lub poprawić poduszki na kanapie. Kompletnie brak jej taktu i wyczucia sytuacji. Wydaje jej się, że ona może wszystko, bo ma pieniądze. Ludzi może traktować byle jak, ich uczucia nie liczą się zupełnie. Zachowuje się jak mężczyzna, dba o swoje interesy, ma twardą rękę, ale kosztem swojej kobiecości, która ukryła się głęboko w niej, kuląc się ze strachu przed nią samą. Czasem przypomina o niej tylko szminka na ustach i niechlujnie nałożony na powieki cień. Zdarza się to jednak niezwykle rzadko. Zachowuje się jak mężczyzna, ubiera się jak mężczyzna, wygląda jak mężczyzna (nie licząc tych mizernych, jak ona cała, wypukłości powyżej pępka). Żenującym wydaje się więc fakt, że nazywa siebie Madame i tak każe do siebie mówić. Jestem pewna, że nikt nie ma odwagi przemówić jej do rozsądku znając jej trudny, wręcz patologiczny, charakter. Jej nie da się realistycznie opisać, ją trzeba poznać i przebywać w pobliżu około 10 minut, wtedy ujawniają się główne cechy jej charakteru, który czasem doprowadza mnie do szału. Nie znoszę jej.
Moim zmartwieniem dziś, poważniejszym od lekceważonych przeze mnie fochów Madame, jest kolejny problem z komórką. Wypada mi z kieszeni i uderzając o kafelki rozpada się na trzy części, włączając w to baterię. Składam ją więc, jak gdyby nigdy nic, w końcu ma na swoim koncie kilka spektakularnych wyczynów kaskaderskich, a tu niespodzianka. Odmawia posłuszeństwa pozwalając mi zatopić wzrok w swym zielonym obrazie. Pięknie, teraz zapowiada się grubsza sprawa, która swój finał może znaleźć po prostu w koszu ze zużytym sprzętem elektronicznym. Po tylu latach owocnej współpracy mojej dzielnej Nokii należy się wieczny odpoczynek. Rano naładowałam ją żeby wytrzymała spokojnie podróż, a teraz nic z tego. Zostawiam ją więc w zaciszu i poza wszelkim wzrokiem w mojej kieszeni w spodniach i zapominam chwilowo o całkowitym odcięciu od świata, pakując bagaże.
Wyjeżdżamy chwilę przed 11.00 mając przed sobą około 650 km drogi. Robię sobie zdjęcie z gardienami i żegnamy się całując po cztery razy w policzek, przy czym Madame podaje tylko swoją dłoń. Przed nami dziewięć godzin jazdy, z czego połowę przesypiam. Madame jest naprawdę złośliwa. Gdy widzi, że już usypiam zadaje głupie pytania w stylu: co jest napisane na GPSie, a chodzi jej o numer drogi. Pytania nic nie znaczące, a zapobiegające moim drzemkom. Ale nie działa, i tak usypiam mimo jej niewinnej bezczelności, którą okazuje również przez pogłaśnianie muzyki, znów klasycznej.
Madame jest fatalnym kierowcą. Już podczas pierwszej półgodziny zostaje kilkakrotnie strąbiona. Prawie wjeżdża w jadący z boku samochód, następnie w motor, czego nie widzę, ale kierowca jest bardzo zdenerwowany i aż kopie w nasze Audi A6. Jestem pewna, że ona ma rację i w duchu śmieję się z Madame. Stojąc w korku, zajęta swoją komórką, stuka lekko jadący przed nami samochód. Wychodzi dziewczyna, sprawdza, czy nic się nie stało i jedzie dalej. Gwałtowne ruchy kierownicy, zjeżdżanie na pobocze drogi lub drugi pas jazdy to standard przy jeździe Madame. Wstyd mi, że jadę z tak marnym kierowcą, któremu wydaje się, że jeździ bezpiecznie i użera się na innych, rzekomo gorszych. Najgorzej idzie jej na rondach. Gdy chce wjechać, a jadą samochody, zamiast je przepuścić lekko podjeżdża do środka, aż zostaje strąbiona. Ani nie przepuszcza innych, ani po ludzku nie wjeżdża na rondo. Nikt, chyba nawet ona sama, nie wie, co chce zrobić. Taka sytuacja powtarza się na każdym skrzyżowaniu o ruchu okrężnym.
Po 14.00 zatrzymujemy się na stacji, żeby skorzystać z toalety i kupić coś do jedzenia. Wybieram trzy trójkątne, zapakowane hermetycznie, kanapki i batonika. Madame mówi mi, że nie je, bo bardzo przytyła na wybrzeżu. Kupuje dla siebie więc dwie kwadratowe czekoladki (1,30 EURO za sztukę, czyli muszą to być jakieś naprawdę dobre pralinki) i croissanta. Zjadając te drobiazgi pochłania więcej kalorii niż ja, jedząc normalne kanapki. Oszukuje w ten sposób swój umysł, bo na pewno nie ciało. Przy naszym samochodzie gromadzą się ludzie, bo oto tuż obok zaparkowało wspaniałe, czerwone Ferrari. Madame również zagląda do kokpitu zaciekawiona tym cackiem. Pod pretekstem robienia zdjęć furze, udaje mi się uchwycić Madame. To prawdopodobnie pierwsze i zarazem ostatnie zdjęcie mojej szefowej, z pewnością nieświadomej, że widnieje na nim jej paskudna twarz.
Jedziemy dalej. Prowadzę lekko ponad godzinę, oczywiście upominana regularnie, a to, że za szybko, a to, żeby uważać, patrzyć w lusterka. No tak, przecież u nas na wschodzie się tego nie praktykuje… Zawsze, dosłownie zawsze, znajdzie coś, czego można się doczepić. A ona „wie” najlepiej, jak to powinno się wykonać. Bardzo mnie to irytuje.
80 km przed końcem również prowadzę, ale już po zwykłych drogach krajowych. Dojeżdżamy do malutkiej wioski Monguilhem, gdzie mieszka kuzynostwo Madame. Witam się przez podanie ręki. Siadamy w trójkę wraz z kuzynem Madame przy długim stole przed domem w miejscu zadaszonym, idealnym na codzienne posiłki na francuskiej farmie. Monsieur częstuje mnie wyśmienitą, prawdopodobnie morelową, nalewką i likierem kawowym własnej produkcji. Bardzo mi smakuje więc dostaję dolewkę. Jest słodki, ale nie przesłodzony, delikatny w smaku ze względu na niską zawartość alkoholu, 17%. To likier Amarico, który sporządza według własnej receptury.
Żona przygotowuje w tym czasie kolację. Oferuję pomoc, ale preferuje tylko jedną osobę w kuchni – siebie. Pomagam więc tylko przynieść posiłek. Przesiadamy się na drugi koniec stołu i zaczynamy od niewielkiej porcji sałatki z łososia, ogórka i pomidora w gęstym sosie. Jest pyszna, choć wygląda mizernie, a w zasadzie jak mizeria. Jem ze smakiem przygryzając grillowaną bagietką, aż wchodzi danie główne – nóżki z kurczaka duszone w warzywach. Do tego podobnież bagietka i zielona sałata z sosem winegret. Po mięsie czas na ser. Średnio twardy, pokrojony w plastry. Próbuję jedną porcję, zagryzając… bagietką. Na deser przepyszne ciasto wykonane z grysiku i polanem sosem truskawkowym. Jem dwa kawałki, Madame również, tak nam smakuje. Do posiłku popijam czerwone, lekko cierpnie wino. Kolację uważam za bardzo udaną, Madame nie powiedziała o mnie nic złego, wszyscy jedliśmy przy jednym stole, bez podziału na służbę i państwo, potrawy były wyjątkowo smaczne, alkohol również.
Jest już po 22.00. Czuję, że mój akumulator wyczerpuje się, potrzeba mi teraz snu. Po drodze do samochodu Monsieur zabiera mnie do stodoły pokazać maszynę do produkcji Armagnac’u. Tłumaczy proces powstawania tego długoletniego trunku. Jestem zachwycona, doceniam takie gesty i jest mi bardzo miło, że ktoś dobrowolnie chce przekazać mi część swojej wiedzy, chce zainteresować. To bardzo budująca postawa w dzisiejszym świecie obojętności i materializmu.
Zabieram bagaże i idę do swojego pokoju na pierwszym piętrze, tuż obok Madame. Kolejne problemy z telefonem, proszę więc Monsieura po angielsku o pobudkę tłumacząc problem, ale zaraz wtrąca się Madame, żądając żebym mówiła po francusku, jednak ja tłumaczę, że nie umiem tego wyrazić. Zachowuje się jak lwica, broni kuzyna, żebym czasem nie uwikłała się z nim w jakiś romans. Moja irytacja osiąga zenit. Idę do siebie, aby jak najszybciej znikła mi z oczu.
W pokoju mam świeżą pościel, ręczniki, umywalkę. Korytarz jest długi, drzwi do pokoi przerywają ciąg wielkich regałów uginających się od książek. Czuję się jak w jednej z alejek w wielkiej, starej bibliotece z baśniowych opowieści. Zasypiam tak, jako jedna z kart setek woluminów zawierająca historię mojego dzisiejszego dnia.
DZIEŃ 41 21.08.2010 Powrót do przeszłości
Punkt ósma budzi mnie Madame pukając do drzwi i wchodząc do mojego pokoju. Mówi, żebym wzięła prysznic i pozdejmowała prześcieradła z naszych łóżek. Schodzę na śniadanie. Wszyscy już są w kuchni, Monsieur wita mnie wesoło i wskazuje miejsce do siedzenia, które przed chwilą sam zajmował. W rozmowę po francusku, w której swoją drogą nie uczestniczę, wplata często angielskie zwroty i słówka, jakby chciał mi zaimponować znajomością języka, a może żebym poczuła się lepiej rozumiejąc. Znoszę bagaże swoje i Madame i siadamy do posiłku. Jem naprzeciwko Madame tosty z dżemem i miodem. Konfitura jest domowej roboty, jedna figowa, druga malinowa. Obydwie równie pyszne. Zjadam cztery kanapki, podczas, gdy Madame tylko jedną. Zawsze na śniadanie je ta mało. Wypijam ogromną filiżankę kawy z mlekiem, w moich specyficznych proporcjach 50:50 i mogę egzystować tak, aż do południa i kolejnego posiłku.
Podczas śniadania dostaję od kuzyna Madame 100 – mililitrową buteleczkę Armagnac, rocznik 1980 z oryginalną etykietką, na której widnieje znak firmowy, pełne nazwisko producenta, czyli Baronne Jacques de Saint Pastor, informacja o kontrolowanej nazwie miejsca pochodzenia (AOC), miejsce wytwarzania i zawartość alkoholu 40%. Zaskakuje mnie także podarunkiem w postaci dużej butelki degustowanego przeze mnie wczoraj likieru o nazwie Amarico. Tłumaczy, że został on zrobiony z Armagnac’u, roztworu kawy i mleka. To doprawdy bardzo miły gest z jego strony. Nie pozostaje jednak dłużny swojej kuzynce, która dostaje ładną, dużą butelkę Armagnac’u.
Pakuję bagaże do samochodu, pytam Monsieur’a, czy mogę zrobić zdjęcie maszyny do destylacji alkoholu. Z ochotą zgadza się i prowadzi mnie do stodoły, w której produkuje wszelkie nalewki. Pozuje do jednego zdjęcia, co bardzo mnie cieszy. Wracamy do rozmowy z Madame, która mnie nie interesuje więc robię zdjęcia w okolicy: uprawy winorośli, posiadłość, konia.
Wyjeżdżamy po 9.00, do pokonania dziś prawie 450 km. Pomagam trochę czytać GPSa, bo Madame ma małe problemy. Dziwnym trafem jej telefon przestał działać. Gdy podłączamy go do wtyczki samochodowej – brak sygnału, że się ładuje. Dla Madame i jej nieustannych rozmów to wielki krach. Pyta, czy może zadzwonić z mojego telefonu. Mówię, że to bardzo drogie, ale zgadza się pokryć koszty rozmowy. Jednak zamiast tego przekładam jej kartę SIM, również Orange, do mojego aparatu i włączam go. Nie działa. Mój telefon kolejny raz w ciągu kilku dni nawalił. Wkładam moją kartę i sytuacja się powtarza. Świetnie. Znów jestem odcięta od świata na wszelkie telekomunikacyjne sposoby. Po kilku minutach, po moich kilku próbach, telefon włącza się. Wkładam z powrotem kartę Madame i już prowadzi rozmowę. Nie obywa się bez problemów, co chwilę traci zasięg, musi krzyczeć do słuchawki, aż uszy mi odpadają. Sytuacja jest opanowana, Madame wykonała ważny telefon, a mój mały sprzęt działa. Odkrywamy, że problem aparatu Madame tkwił nie w nim samym, a w gniazdku do ładowania, gdyż drugie, z tyłu działa bez zarzutu. Telefon jej się po prostu rozładował, a ile to musiała się namęczyć, gdy chciała go włączyć. Na siłę kluczem wciskała przycisk zasilania. Siłą nic się nie wskóra, trzeba mieć sposób. Z takich właśnie powodów nie znoszę techniki. Zawiedzie w najmniej odpowiednim momencie.
Przez pierwszą godzinę dużo rozmawiamy, samą mnie dziwi ta sytuacja. Zauważam, że im więcej staram się mówić, tym przychodzi mi to łatwiej. Wciąż mam problemy z wymową, ale zasób słów całkiem spory. Madame opowiada mi historię swojej rodziny, okazuje się, że jest spokrewniona z Napoleonem Bonaparte. Jej drzewo genealogiczne jest dla mnie skomplikowane, szczególnie, że poznaję go po francusku, ale rozumiem, że jej przodkini mieszkała w Polsce i wyszła za mąż za Polaka, stąd polskie nazwisko Madame, i podobno przyczyniła się do jej wyzwolenia. Później jej rodzina wyjechała z Polski do Francji, a część rozproszyła się po innych krajach. Mówi coś o słynnej Marie Walewskiej, ale zbyt trudno mi zrozumieć szczegóły. Dziwi się, że o niej nie słyszałam, i że nie uczą tego w polskich szkołach. Rozmawiamy więc o innych rzeczach, w tym problemach w jej otoczeniu. Na początek gardien Daniel, który traktuje swoją żonę jak niewolnicę, później odwiedzony dopiero co kuzyn, który, o ile dobrze rozumiem, ma problemy z dotrzymaniem wierności małżeńskiej. Czy to zbieg okoliczności, że obydwoje są dla mnie nadzwyczaj mili? Dowiaduję się też, że Daniel był już wcześniej żonaty, ale rozwiódł się. Obym po powrocie na farmę nie musiała widywać go zbyt często.
Po południu zatrzymujemy się na stacji benzynowej, aby skorzystać z toalety i kupić coś do jedzenia. Dla Madame dwa rogaliki i dwie czekoladki (w końcu się odchudza), dla mnie duża bułka z szynką drobiową i warzywami oraz duża paczka kuleczek KitKat. Na drogach są liczne korki, w łazience adekwatnie kolejka liczy kilkanaście osób. Znajdujemy więc nieopodal toalety publiczne z tzw. dziurą w ziemi. Aplikuję sobie na rękę mydło w płynie, naciskam kran z wodą, a tu niespodzianka – wody brak. Na szczęście tuż obok budynku jest kran ze zdatną do picia wodą, aby podróżni mogli uzupełnić swoje butelki. Nauczka na przyszłość: najpierw lać wodę, później mydło.
Przed 16.00 dojeżdżamy w końcu na farmę. Widok jakże mi znajomy. Objeżdżamy i oglądamy włości z pasącymi się w oddali krowami. Podjeżdżamy pod dom. Madame mówi, żebym zaczekała w samochodzie, ona pójdzie po klucze i przywita się z Gardianem i jego żoną. Zachowuje wszystkie środki ostrożności, aby nie doprowadzić do mojej konfrontacji z Danielem. Proszę ją, aby powiedziała mu, żeby się do mnie nie odzywał, tak będzie prościej. Jej posłucha i będzie wiedział, jak ma się zachowywać.
Gdy Madame wraca rozpakowujemy samochód, wnoszę bagaże do środka. Daje mi świeżą pościel i ręczniki i zaprowadza do znanego mi obskurnego pokoju, w którym śmierdzi stęchlizną. Na pewno przez okres mojej nieobecności nie był wietrzony.
Do kuchni wracam na 19.00 po drodze mijając Madame rozmawiająca z Danielem. Rzucam szybkie „Bonjour Daniel” i bez zatrzymania idę przygotować kolację. Madame wyjeżdża na szybkie zakupy. Jem więc sama, a gdy wraca robię duszone pomidory z czosnkiem i pietruszką. Z powodów pokarmowych nie może już jeść świeżych, które powodują w jej 77 – letnim żołądku nieprzyjemne wrażenia. Życzę smacznego i wracam do pokoju.
Odbieram dziś dwa telefony, co nie jest dla mnie codziennością, bo przez półtora miesiąca rozmawiałam tylko trzy razy z rodzicami i dwa z przyjacielem. Nie liczę rozmów z Dominiką, bo można powiedzieć, że ona jest już tutejsza. Rozmawiam krótko, w końcu również płacę za rozmowę i to nie mało. Pierwszy telefon wywołuje duży uśmiech na mojej twarzy. Cieszę się szczęściem mojego dobrego kolegi. Zostaję zaproszona na ślub. Drugie połączenie jest dla mnie dużym, ale jakże pozytywnym zaskoczeniem. Rozmawiam z osobą, z którą kontakt wydawał mi się już urwany i do której już dawno zaczęłam czuć obojętność. Teraz wracają pozytywne wspomnienia i dzięki odkurzeniu kilku moich ulubionych utworów zespołu HappySad tego wieczoru mimowolnie uśmiecham się do siebie.
DZIEŃ 42 22.08.2010 Dwanaście życzliwych godzin
Pomyliłam godzinę nastawienia budzika i wstaję 20 minut później niż chciałam. Szybka toaleta, ubieram się i spiesznym krokiem obchodzę dom, aby znaleźć się w kuchni. Wchodzę przez uchylone drzwi do salonu, zbieram naczynia z poprzedniego dnia i przygotowuję śniadanie. Sama jem standardowo miseczkę pysznych płatków z orzechami i mlekiem. Umawiam się z Madame na 9.45, aby pojechać do Les Herbiers, ona na zakupy, a mnie odwieźć do kościoła. Spóźnia się trochę, jest dziś zabiegana, bo nie ma Gelarda, który wczoraj wziął ślub, na farmie jest tylko jeden chłopak, który nie poradzi sobie ze wszystkim. Madame więc nie wybiera się na mszę. Zamiast do kościoła jednak jedziemy na skraj ogrodzonego pola, gdzie pasą się jej byczki i konie, zabierając uprzednio paszę do bagażnika. Śmieszy mnie, że jeździ po farmie swoim eleganckim, czarnym samochodem, jak gdyby był ciągnikiem. Odpowiada mi na moje pytanie, że posiada 80 krów, koni z tego co wiem około 20. Parę kroków dalej rozmawiamy z przyjaciółmi Dominiki, gardienami zaprzyjaźnionego z Madame zamku, których miałam okazję poznać miesiąc wcześniej przy smacznym, różowym winie z Danielem i Aime. Po mszy mam do nich iść i zjemy razem obiad. To miłe, że mnie zapraszają. Msza w La Gaubretiere jest o 11.00 więc wracamy na farmę i znów mam trochę czasu wolnego. Chwilę przed 11 woła mnie Madame i odwozi do kościoła. Wchodzę bocznym wejściem i pięć minut przed planowanym rozpoczęciem mszy widzę pusty kościół. Starsza pani z uśmiechem mówi mi, że dziś nie ma tu mszy o 11.00, w której również chciała uczestniczyć. Szybko wychodzę więc mając nadzieję, że Madame jeszcze nie odjechała. Na szczęście poszła do sklepu mięsnego naprzeciwko. Czekam przy samochodzie, musiała dowiedzieć się chwilę wcześniej, że msza jest odwołana więc nie jest zdziwiona. W drodze do kolejnej miejscowości, Les Landes – Genusson, Madame tłumaczy mi, że tutaj, w regionie Vandee, wśród wielu małych wiosek, nie jest łatwo znaleźć mszę. Co tydzień są one o innych porach i w różnych kościołach. Nie ma porządku i regularności, jak w Polsce. Trzeba być zorientowanym w temacie, bo inaczej nici z modłów. Mówi, że Francja przeszła rewolucję. Teraz mało kto uczęszcza na mszę, choć wciąż wielu deklaruje wiarę katolicką.
Wschodzę do przestronnego kościoła w niewielkiej wiosce, do którego zawozi mnie Madame. Jestem spóźniona, wydaje mi się, że kilka minut, ale później sprawdzam rozpiskę mszy w okolicy i tak naprawdę spóźniłam się 40 minut. Jednak ze względu na długość trwania liturgii nie odczuwam tego. Tutaj trwa ona co najmniej pół raza dłużej niż w Polsce. Z podobieństw zauważam dyrygenta, świeckich pomocników w rozdawaniu komunii, kartki z planem mszy. Z różnic – brak kazania, podczas niego natomiast dzieci wraz z opiekunkami, podchodzą do ołtarza i przedstawiają karton papieru z przygotowanymi religijnymi zwrotami, odczytując po kolei wszystkie kartki. Czasem przez kościół przechodzi z tego powodu fala śmiechu. Ach te rozkoszne dzieci. Robią furorę nawet w kościele.
Po mszy czekam na Madame, która miała zjawić się punkt 12.00, jednak jest dziesięć po, a jej dalej nie ma. Niecierpliwię się, bo nawet nie wiem, gdzie jestem. W końcu podjeżdża i zawozi mnie do La Gaubretiere skąd kilka kroków mam do Jeanine i Michael’a, gardienów zamku. Wrócić mam na 17.00. Witam się ponownie ze znajomymi i siadamy w salonie przy kieliszku różowego wina. Oni piją, jak zawsze, whisky. Jeanine dzwoni do Dominiki, żebym mogła sobie z nią porozmawiać. Jest godzina 13.00, ale koleżanka właśnie została obudzona po nocnej imprezie, nie mówię jednak, na jej prośbę, nic znajomym. Po kilkunastu minutach rozmowy wracam i siedząc na fotelu przysłuchuję się bardziej rozmowie trójki znajomych, wśród których jest przyjaciel rodziny. Niezręcznie mi tak siedzieć popijając wino i czekając na obiad, gdy miernie komunikuję się z ludźmi. Jednak Jaeanine zagaduje mnie co chwilę, co zmusza mnie do mówienia. I znów mechanizm powtarza się – im więcej staram się mówić, tym robię to lepiej. Przez miesiąc czasu na wybrzeżu, mimo braku książek i zaprzestania nauki słówek, zrobiłam duże postępy, co bardzo mnie cieszy i motywuje do dalszej nauki języka.
Na obiad Jeanine przygotowuje faszerowane pomidory pieczone w ryżu. Są pyszne, mimo gąbczastej bagietki towarzyszącej posiłkowi. Na deser ciasto lodowe. Jako aperitif podane są przekąski, jak paluszki i krakersy o kształcie i smaku pizzy oraz pomidory koktajlowe. Cały posiłek ma swój ustalony porządek. Danie główne musi poprzedzać przystawka, a zakańczać deser w postaci owoców, ciasta, serów.
Po obiedzie Michael zabiera mnie na spacer po posiadłości swoich pracodawców, choć to słowo nie jest najlepszym określeniem. Pokazuje mi ogród z warzywami, owocami i kwiatami. Za nim kawałek łąki z małym helikopterem na środku. Monsieur jest tak bogaty, że oprócz kilku posiadłości ma też helikopter, Madame pracowała natomiast dla linii lotniczych Air France. Z powrotem, w kierunku zamku, idziemy otuleni przez długi tunel uformowany z drzew i ich gałęzi, jak w zaczarowanym ogrodzie. Posiadłość otacza szeroka na ponad metr fosa, broniąca w dawnych czasach dostępu do zamku. Michael mówi mi, że Państwo mają w zwyczaju co rano robić obchód na około posesji ścieżką, która oplata część terenu. Można naprawdę przenieść się chwilowo w dawne czasy. Gdyby tak założyć tylko wytworną suknię damy dworu od razu poczułabym się tu jak hrabianka.
Wracamy do domu. Teraz Michael i Jeanine zabierają mnie na znane w Vandee wzgórze le Mont des Alouettes, oddalone o 15 minut drogi samochodem. Jest ładna pogoda, dlatego widać otaczające nas miasteczko Les Herbiers i znaczną część regionu. Na górze znajdują się trzy młyny napędzane wiatrem, w jedynym działającym do dziś organizuje się krótkie wycieczki z przewodnikiem. Wchodzimy więc i w trójkę słuchamy zasady działania młyna, na przemian po francusku i po angielsku, żeby łatwiej było mi zrozumieć. Sympatyczna, młoda dziewczyna daje nam zniżkę, bilet normalny kosztuje 3 EURO, za naszą trójkę Jeanine płaci natomiast tylko 4, daje więc na koniec napiwek. Chcę zapłacić za siebie, ale Michael, stanowczo mówi mi, że gdy jestem z nimi, używanie własnych pieniędzy jest zabronione. Nie wiem dlaczego są dla mnie tacy uprzejmi, ale to bardzo miłe.
Po wizycie w młynie wchodzimy do pobliskiej kaplicy, wchodzącej w skład całego kompleksu. Na koniec szybki napój w restauracji na wzgórzu i wracamy spóźnieni na farmę. Madame stwierdza jednak, że na kolację zje coś drobnego z lodówki i że mogę jechać z gardienami z powrotem i zjeść z nimi kolację. Jeanine pyta Madame, czy mogą zabrać mnie w czwartek nad ocean. Madame jest zaskoczona, że są dla mnie tacy mili, ale zgadza się bez problemu. Bardzo się cieszę z tego powodu, zwiedzę więcej miejsc niż miałam w planie. A nad oceanem jeszcze nigdy nie byłam. Pobyt tu zaczyna mi się podobać.
U gardienów przeglądam mapę, pokazuję, gdzie byłam. Jeanine przygotowuje kolację, pomagam jej trochę mimo, że sprzeciwia się. Muszę przecież odwdzięczyć się jakoś za dobroć, którą mi okazują. Wieczorem przyjeżdża córka Jeanine wraz ze swoim partnerem, ich małym synkiem i prawie dorosłą już córką tegoż partnera z poprzedniego związku, którego imienia nie potrafię wymówić.
Przekonuję się, że we Francji nastąpiła rewolucja związana z rodziną, która u nas powoli zbiera już swoje żniwa. Jeanine i Michael nie są małżeństwem, obydwoje są po rozwodach, ale żyją razem. Córka Jeanine, Cecile również nie ma prawdziwej rodziny. Aime (45 lat), żona Daniela (70 lat), jest jego drugą z kolei. Syn Madame, Charels Emmanuel (45 lat) ożenił się z młodszą o 18 lat Marokanką. I wszystko to w moim najbliższym otoczeniu tu.
Zaczynamy jeść kolację. Najpierw alkohol i przekąski, później przystawka – plasterki pomidorów i kosteczki gotowanych buraków z bagietką i sosem winegret. Pieczeń z zieloną fasolką i pysznymi, malutkimi ziemniaczkami podsmażonymi na maśle to danie główne. Na deser rolada lodowa. Późnym wieczorem kończymy posiedzenie przed domem, żegnam się z wszystkimi całując w policzki, mimo, że chcę podać tylko rękę. Takie zwyczaje tu panują. Ale wszyscy, włącznie z małym chłopcem chętnie się żegnają, jakbym była jedną z nich. Na farmę odwozi mnie Charles z ojcem małego Victora, mimo, że obydwoje wypili wcześniej whiskey i szampana. Wracam do domu o 22.30 lekko zmęczona dniem i spożytym winem.
DZIEŃ 43 23.08.2010 Biznesowa uczta
Rozpoczyna się ostatni tydzień mojej pracy we Francji. Tydzień najgorszy, bo na farmie, w pobliżu zakazanego gardiena, ale zarazem tydzień najlepszy, bo zbliżający mnie do powrotu, którego już tak bardzo wyczekuję. Na szczęście są Janine z Michaelem, którzy umilają mi czas wolny, starając się, żebym się nie nudziła.
Tuż po śniadaniu przychodzi Dominique, której nie widziałam miesiąc, tak jak pozostałych pracowników farmy. Pytamy siebie nawzajem jak minęły nasze wakacje. Ona spędziła je w Portugalii zwiedzając najważniejsze miejsca, od północy kraju, po Lizbonę. Zaczynamy pracę. Przez całe przedpołudnie przygotowujemy duży obiad dla 13 osób, wliczając w to mnie i Gelarda, co mnie bardzo zaskakuje, będę jadła w towarzystwie Madame i jej gości. Skąd ten pomysł? Jak już wiele razy miałam okazję się przekonać, nic nie dzieje się bez przyczyny. Mam, oprócz jedzenia, pełnić rolę kelnerki. Oprócz potraw nakrywamy dwa stoły na zewnątrz, pod dachem, gdzie Madame zwykle parkuje samochód. Pogoda się popsuła. Wczorajsza duchota zapowiedziała dzisiejszy deszcz. Dominique kończy pracę przed 13.00, kilkadziesiąt minut później niż zwykle.
W piwniczce przymurowanej do domu, która wbrew pozorom nie znajduje się pod ziemią Madame z gośćmi, którzy stopniowo przyjeżdżają na posesję, pije aperitify przegryzając przywiezionymi z wybrzeża oliwkami. Ruszamy o 13.00. Podaję przystawkę – pokrojone w plastry pomidory i połówki ugotowanych jajek, do tego chleb i sos winegret. Gdy wszyscy kończą wchodzi duszona pieczeń i zielona fasolka, której tak dawno nie widziałam. Po zjedzeniu zbieram talerze, a sztućce pomaga mi sprzątnąć miły chłopczyk, który też jest w gościach. Dobrze wychowany, uprzejmy, je nożem i widelcem, co u dzieci jest niezwykłą rzadkością. Na stole układam talerzyki deserowe, nowe komplety sztućców oraz filiżanki do kawy. Madame przynosi ser camembert. Podaję tartę ze śliwkami mirabelkami, którą zrobiłam rano. Znikają wszystkie kawałki, dla mnie zostawiony również jeden. Madame chwali moje ciasto przy wszystkich. Jest to mały zaszczyt, gdy mówi to dobrowolnie i na forum. Gdy wszyscy kończą słyszę głosy pochwały dla mojego deseru.
Gdy wszyscy odchodzą od stołu zabieram się za sprzątanie. Zmyć po 13 osobach nie jest tak łatwo. Talerze i szklanki wsadzam do zmywarki, ale resztę muszę umyć ręcznie. Schodzi mi aż do 15.30. Jestem bardzo zmęczona, pierwszy raz podczas mojego pobytu tu. Wracając do pokoju zauważam stojące pod boksami dla koni samochody z przyczepami do przewozu tych zwierząt. Całe to towarzystwo, a nawet dwa razy tylu ludzi, ilu było na obiedzie zajmuje się teraz sprawami związanymi z ich zwierzętami. Spokojna farma zamienia się dziś w centrum konferencyjne z folderami, rozpiskami, plakatami. Przypuszczam, że to przygotowanie do zbliżających się zawodów w skokach przez przeszkody, w których uczestniczy Madame.
Zmęczona zasypiam nastawiając budzik na 18.00, Madame zajęta swoimi sprawami oraz gośćmi i tak nie zauważy mojej nieobecności, a przecież napracowałam się dziś aż za nadto. O 17.30 ktoś puka do moich drzwi. Kobieta pyta się mnie, gdzie znajdzie Madame. Odpowiadam, że nie wiem i dziękując odchodzą z mężem, bo na horyzoncie pojawia się szukana osoba. Idę więc do kuchni i chowam umyte naczynia do szafek. Później siedzę bezczynnie, aż zjawia się Madame. Mówi, że nic już dziś nie je i że mogę zjeść kolację, nie muszę nic robić. Biorę od niej numer telefonu oglądając przy tym przez chwilę tresurę konia w krytej ujeżdżalni. Wracam do kuchni i rozmawiam już z tatą.
Znów psuje mi się telefon. Cała kolumna klawiszy nie działa, nie mogę wpisać kodu PIN. Zastanawiam się, jak się jutro obudzę, aby przygotować śniadanie. Ostatnie dni we Francji są wyjątkowo pechowe. Laptop, telefon, odnawiający się ból zęba. Chcę już do domu.
DZIEŃ 44 24.08.2010 Mirabelkowy zawrót głowy
Budzę się, tak jak podejrzewałam, na odgłos samochodu Gelarda, który zawsze przed 8.00 przyjeżdża na farmę i wchodzi na chwilę do swojego pokoju, który znajduje się tuż obok mojego, dzięki czemu mam podwójną pobudkę, bo drzwi poruszają wręcz ściany. Punkt 8.00 udaje mi się włączyć telefon, wciskając nieustannie cyfrę 7, która w końcu zaskakuje. Teraz nie mogę dopuścić do rozładowania telefonu i konieczności ponownego wpisywania kodu PIN.
Dzisiejszego przedpołudnia przygotowuję z Dominique sos pomidorowy do zamrożenia. Zbieramy też niespiesznie śliwki mirabelki. Po południu część z nich użyję do zrobienia tarty, która tak smakowała wczoraj Madame. Składamy stoły i ławy z wczorajszego posiłku i zanosimy je do stodoły, gdzie zaparkowany jest samochód do przewozu koni. Z mieszkania wychodzi Daniel i patrząc na nas stwierdza, że jest w porządku i tak możemy je zostawić. Po zebraniu pomidorów, gdy idę z koszykiem do kuchni zaczepia mnie znów, prosząc o zaczekanie. Bierze z koszyka jednego pomidora i dziękuje. Mam wrażenie, że szuka jakiegokolwiek kontaktu, jednak ja nawet nie odwracam się do niego.
Na obiad stek i zielona fasolka oraz kilka innych drobiazgów, jak ugotowane jajko, bagietka, melon, jogurt. Po 13.00 rozmawiam z przyjacielem, co uspokaja mnie, po kolejnej porcji fochów Madame. Swoje dwie godziny wolnego spędzam w pokoju.
Wracam na 16.00, gdzie już od progu dołapuje mnie Madame. Punkt czwarta, a ona wychyla swą paskudną twarz przez malutkie okienko w jej pokoju na piętrze i krzyczy moje imię. Zaskoczona spotyka mnie w drzwiach swojego pokoju pytając, czy już 16.00. Żenujące.
Całe popołudnie zajmuje mi zrobienie tarty i przygotowanie tacy mirabelek do zamrożenia. Są malutkie więc zajmuje mi to trochę czasu. Są tak pyszne, że ciągle ma się niedosyt jedząc je, można wpaść w trans i ciągle będzie mało, są jak narkotyk.
Spokojnie zjadam kolację, gdy Madame przyjmuje gości. Prowadzi coś w stylu rozmowy kwalifikacyjnej do pracy. Na początku widzę tylko młodą dziewczynę, prawdopodobnie z ojcem, później zjawia się więcej osób dyskutując o czymś. Przed 20.00 wychodzę, zrobiłam już wszystko co na dziś miałam zaplanowane. Jeden z ostatnich dni w towarzystwie Madame do odhaczenia.
DZIEŃ 45 25.08.2010 Szarość dnia
Dziś budzi mnie na szczęście mój telefon. Mam nadzieję, że wytrzyma jeszcze te kilka dni. Do południa z Dominique obieramy resztę śliwek z drzewa, porcjujemy wczorajszy sos pomidorowy i zamrażamy w jednorazowych pojemnikach. Wszystko znów obraca się wokół mirabelek: mrożenie, kolejne tarty.
Po raz pierwszy od przyjazdu widzę Aime, która wraz z Danielem udaje się na zakupy. Przechodzimy koło wejścia do ich mieszkania wraz z Dominique. Wołam do niej „Bonjour Aime”, ale ta zdaje się nie słyszeć. Ponawiam więc, a zaraz za mną Dominique. Aime odpowiada patrząc jej w twarz, mnie traktuje jak powietrze. Ewidentnie mnie unika.
Przy obieraniu śliwek rozmawiam z Dominique. Dowiaduję się nowych faktów. Daniele z Aime są małżeństwem od 7 lat, na farmie mieszkają dopiero od roku. Dominique natomiast pracuje tu już trzy lata zarabiając 10 EURO za godzinę, co przy moich zarobkach wygląda astronomicznie. Dorabia też dwa razy w tygodniu w innym domu prasując i sprzątając. Czyli miesięcznie wychodzi całkiem nieźle, mimo tak lekkiej pracy. Ale co to za życie bez szansy rozwoju. Służenie innym ludziom i znoszenie ich humorów. Nigdy nie chciałabym pracować tak, jak ona. Otwarcie mówię Dominique, że nie znoszę Madame i dziwię się jak ona może dla niej pracować tak długo. Ale dla niej to chleb powszedni, przyzwyczaiła się pewnie do tego i nie przeszkadza jej to. Mi owszem, przeszkadza.
Swoje trzy godziny wolnego spędzam znów w swoim pokoju. Pogoda nie zachęca do spacerów, ani jazdy na rowerze.
Popołudnie zaczynam od zrobienia dwóch tart z mirabelkami. Madame wciąż nie ma, pojechała na obiad o 12.00 i nie wraca. Kolejne zadanie to mycie łazienki Madame. Podczas, gdy ja wykonuję swoje obowiązki, ona dopiero rozpakowuje się po powrocie z wybrzeża. Na koniec prasowanie kilku rzeczy, które zajmuje mi prawie godzinę, nie ma się co spieszyć.
Kolacja, zachwyty Madame nad tartą (bierze drugi kawałek), prysznic, film romantyczny i do spania.
DZIEŃ 46 26.08.2010 Kolejny pierwszy raz we Francji
Już tak blisko, jeszcze dwa dni i pozbędę się z mojego życia Madame raz na zawsze. Nie mogę doczekać się tej chwili. Podczas znacznie dłuższego pobytu w Anglii nie brakowało mi domu tak, jak teraz. Ale to były inne okoliczności, inna przygoda. Tej mi już stanowczo wystarczy.
Dzisiejszy dzień jest najlepszym w wszystkich do tej pory na farmie. Do południa pracuję w kuchni, przygotowuję z Dominique Ratatouille na obiad. Tuż po nim Janine zabiera mnie na wycieczkę nad ocean. Jedziemy autostradą i po godzinie docieramy do miasta Les Sables – d’Olonne. To największa miejscowość nadmorska w rejonie Vandee. Jedziemy wzdłuż dużego portu i przyklejonych do siebie kolorowych kamienic. Jak wszystkie miejsca, które odwiedziłam i to jest zadbane, czyste. Przypuszczam, że cała Francja jest równie przyjazna pod tym względem. Parkujemy w pobliżu jachtów, katamaranów, żaglówek. Płacimy 2 EURO i mamy 2 godziny czasu. Wolnym krokiem zmierzamy więc przed siebie. Chwilę później jest! To on, ogromy jak dla mrówki człowiek, a dla człowieka wszechświat. Mój pierwszy raz nad oceanem. Morski odcień wody, kończący się w oddali horyzont, a za nim Ameryka, którą tak bardzo chciałabym odkryć. Ogromna, piaszczysta plaża nie ma końca. Mimo pochmurnej pogody tłoczą się na niej turyści szukający przebłysków słońca. Dzieci pluskają się wodzie lub grają z rodzicami w gry plażowe. W oddali kolorowe żagle surferów przyciągają wzrok na tle monotonnego oceanu. Półokrągłą zatokę otulają stare, pastelowe kamienice z kawiarniami i sklepikami, które oddziela od wody szeroka promenada ciągnąca się przez wiele kilometrów.
Janine bierze mój aparat i dokumenty odchodząc gdzieś na prawie godzinę, a ja zmierzam w stronę wody. Ciepły, miękki piasek przywołuje wspomnienia pięknych polskich plaż. Zostawiam rzeczy kilka metrów od ostatniej fali i sprawdzam wodę. Nie jest zbyt ciepła, ma około 20 stopni. Malutkie fale co chwilę zalewają moje stopy. Zdejmuję ubranie i wchodzę do oceanu. Zachmurzone niebo i niska temperatura wody nie są dobrym połączeniem, ale w końcu to ocean, muszę wejść. Zanurzają mnie duże fale, które kilkanaście metrów od brzegu stają się pokaźniejsze. Dno schodzi łagodnie, wszędzie piasek. Po miesiącu na kamienistym Lazurowym Wybrzeżu to miła odmiana. Po krótkiej kąpieli, podczas której fale niosą mnie w stronę brzegu, brodzę w wodzie szukając muszelek. Znajduję kilka, podobnych jak w Bałtyku. Wcześnie rano na pewno można tu znaleźć ciekawe okazy. Spostrzegam wyrzuconą na płyciznę wielką, jak piłka do koszykówki, przezroczystą meduzę z grubymi mackami. Wtem zerkam na moją torbę, która w tym momencie jest w wodzie. O nie! Większa fala zalała moje rzeczy. Szybko biegnę więc i porywam je kładąc kilka metrów dalej od wody. Nie sądziłam, że fale dotrą tak daleko. Nie ma większych szkód, aparat jest bezpieczny u Janine. Torba lekko zamokła, buty troszeczkę. Zaczynam się więc przebierać z kostiumu na suche ubrania. W bardzo niezręcznej sytuacji, z ręcznikiem mnie zasłaniającym woda niespodziewanie dociera po raz kolejny, jeszcze dalej i intensywniej. Nie zdążyłam jej zauważyć i zalewa mi teraz poważnie torbę, a buty całkowicie. Udaje mi się uratować spodnie i koszulę, choć tyle. Szybko dokańczam przebieranie i wypakowuję rzeczy z mokrej i upapranej piaskiem torby do plastikowej siatki. I znów, kolejna fala! Nie możliwe, przesunęłam się dobrych kilkanaście metrów w ciągu zaledwie kilku minut. Czy ja wyglądam na księżyc, który przyciąga przypływy? Załamana mam już tego po dziurki w nosie, wychodzę z plaży i na murku znajdującym się już w miejscu, w którym woda z pewnością nie może mnie dopaść, doprowadzam do ładu swoje rzeczy. Wszystko mokre, zapiaszczone. Słownik ucierpiał najbardziej, prawdopodobnie będzie nadawał się na makulaturę, bo po wyschnięciu, które nastąpi może za tydzień, strony posklejają się i nie będzie z niego użytku. Wreszcie wymienię mój mały, żółty słowniczek na duży, czarny, profesjonalny słownik.
Przychodzi Janine, biorę od niej aparat i wracam na nieszczęsną plażę zrobić kilka ujęć. Później spacerujemy już promenadą wzdłuż oceanu. Zatrzymujemy się w przyulicznej kawiarence i zamawiamy desery lodowe. Jeanine nie pozwala mi za nic płacić, mimo, że się upieram. Zaczyna kropić, wracamy do samochodu. Ostatni rzut oka na Atlantyk i wracamy na farmę.
Punkt 18.00 jesteśmy na miejscu. Chwilę później stawiam się u Madame, z którą Jeanine już rozmawia. Pyta się jak było. Chciałoby się powiedzieć: lepiej niż tutaj. Do zrobienia mam dziś tylko wypolerowanie kilku przedmiotów. Madame dostaje telefon i oznajmia mi, że została zaproszona na kolację i nie będzie jadła w domu. Świetnie, podgrzewam tylko dla siebie drugi raz dzisiaj Ratatouille i rozmawiam z tatą. Obydwoje nie możemy się już doczekać mojego powrotu.
DZIEŃ 47 27.08.2010
Francja.
Farma.
Lazurowe Wybrzeże.
Ludzie.
Miejsca.
Wszystko dla mnie nowe i nieznane dziś staje się chlebem powszednim, czymś co mija i nie jest tego żal.
Codzienność. Wracam do swojej.
Lepszej?
Innej. Zupełnie innej i pod wieloma względami lepszej.
Ostatni dzień na farmie, ostatni dzień pracy we Francji, ostatni dzień tolerowania Madame.
Ale i ostatniego dnia nie ma wytchnienia. Zbieranie zielonej fasolki, sprzątanie samochodu, polerowanie. Po południu wciąż polerowanie, prasowanie, sprzątanie swojego pokoju.
W międzyczasie Jeanine zabiera mnie ze sobą do hipermarketu, gdzie kupuję coś do zjedzenia jutro, w trakcie podróży. Po powrocie pokazuję Jeanine i Michael’owi zdjęcia z willi Las Delicias. Po raz pierwszy mają okazję zobaczyć oczko w głowie Madame. Żegnam się z nimi czule, dziękując za całą życzliwość, którą mi okazali i wręczając wino z Prowansji, przywiezione z wybrzeża. Mówią, żebym do nich wpadła, jak będę następnym razem we Francji. Jeżeli tylko będę w pobliżu z całą pewnością ich odwiedzę, są kochani.
Nadszedł dzień wypłaty. Madame, jak to Madame, jest zdziwiona, że przyjechałam 11 lipca. Zlicza sobie dni i myli się na moją korzyść o jeden. Wypłaca okrągłą sumkę dorzucając na moją prośbę 10 EURO na metro w Paryżu. No co? Przecież pokrywa całe koszty podróży.
Ważę po raz kolejny moją torbę. 4 kg nadbagażu! Niemożliwe, jeszcze trzy dni wcześniej miałam ponad kilogram wolny, a teraz tyle? Dorzuciłam tylko parę rzeczy. Waga oszukuje. Odejmuję kilka rzeczy, spada ponad dwa kilo. Zobaczymy co powie na to pan lub pani na lotnisku. Może się uda, a może będę dopłacać. A może waga będzie prawidłowa? Znów niewidoma. Czy zawsze lecąc samolotem musze się stresować, czy mój bagaż przejdzie? Ehh…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz