wtorek, 28 grudnia 2010

Francuska przygoda 2010

PROLOG,
czyli skąd się tu wzięłam

Pewnego grudniowego wieczora, siedząc ze znajomymi ze szkolnej klasy, nie spodziewająca się jeszcze niczego koleżanka Dominika rzuciła w zadymione powietrze krakowskiego pubu ulotne zapytanie, czy któraś z nas nie chciałaby jechać do Francji popracować podczas wakacji. Pytanie to było tak luźno przekazaną propozycją, że sama zdziwiła się, gdy się nim zainteresowałam. Z początku niepewnie, w końcu mój francuski leżał i prosił się o przytulenie, z jej kolejnymi słowami stawałam się coraz bardziej przekonana, że chcę spróbować. Dlaczego nie? To nie pierwsza moja podróż w nieznane do innego kraju, nie pierwsza praca za granicą, nie pierwsza bariera językowa. Kocham podróże, w których mogłabym być bez ustanku. Uwielbiam poznawać nowe miejsca, zwiedzać, błądzić wąskimi uliczkami i górskimi szlakami. Woda to mój żywioł, a gdy jest to Morze Śródziemne nic mi już nie brakuje. Podróż w nieznane jest ogromną przygodą umożliwiającą poznanie życia ludzi, którzy żyją zupełnie inaczej, inaczej myśląc, zachowując się. Po kilku minutach rozmowy byłam przekonana, że chcę jechać. Koleżanka jednak dała mi jeszcze czas na dokładnie przemyślenie, którego już wtedy nie trzeba mi było. Zdecydowałam się tam, tego wieczora, w ciągu kilkunastu minut. Dominika wyjechała z powrotem do Francji, gdzie studiowała w ramach ERASMUSa, swoją drogą całkiem niedaleko mojego przyszłego miejsca pracy. Dopiero po kilku dniach skontaktowałyśmy się za pomocą Skype’a. Zdeklarowałam się na wyjazd, Dominika miała moją decyzję przekazać mojej przyszłej szefowej – Madame Marii Christinie Walewskiej. Mijały tygodnie, a ja zapomniałam o całej sprawie. Nie trzeba było załatwiać wszystkiego tak szybko, praca bowiem miała zacząć się na początku lipca. Dominika miała swoje sprawy, ja swoje. Wymieniałyśmy od czasu do czasu maile. W końcu Madame zgodziła się na mój przyjazd, nie wiedząc jaka jestem, jak wyglądam, znając jedynie moje imię oraz kilka cech przekazanych przez Dominikę. Gdy na wiosnę upewniłam się, że wszystko jest już pewne mogłam kupować bilet. Cena nie była dla mnie istotna, bo całkowity koszt podróży w obie strony miała pokryć Madame. Wieczorem 8 kwietnia zarezerwowałam moją przepustkę do półtoramiesięcznych „wakacji w pracy”, jak nazwała to żartobliwie Dominika. Pierwszy tydzień pracy na farmie jest preludium do spędzenia reszty czasu w sercu Lazurowego Wybrzeża, na skalistym półwyspie połączonym z lądem za pomocą malutkiej plaży i mostku. Tam zaczną się moje wakacje, na farmie czeka mnie tylko praca. Kolejną europejską przygodę czas zacząć.

DZIEŃ -1 10.07.2010 Kac i inne zjawiska poalkoholowe utrudniające pakowanie bagaży
Wracam do domu rano, po 9.00. Wczorajsze oblewanie obrony mojego magistra przypłacam kiepskim samopoczuciem i świdrującą pustką w żołądku, który bynajmniej nie domaga się jedzenia. W pokoju na podłodze porozrzucane rzeczy do wzięcia. Czas rozpocząć pakowanie. Zaczynamy od problemu z torbą. Zabrać większą, która jest nieporęczna, ale wszystko spokojnie zmieszczę, czy mniejszą, łatwiejszą w niesieniu, ale testującą wytrzymałość moich rzeczy na nacisk ze wszystkich stron? Po zastanowieniu i porównaniu pojemności obu wybieram wersję „hardcore” dla moich bagaży. Upycham wszystko, wykorzystując każda wolną przestrzeń. Do jednego buta wejdzie balsam do ciała, do drugiego szampon. Robię drugą selekcję swoich ubrań, w końcu jadę do pracy i większość rzeczy założę raz lub dwa. Nie potrzeba mi tyle. Odpada kilka koszulek i sukienka. Dwie pary sandałów? Nie, wystarczy jedna. Przyda się sprzęt do nurkowania i buty w razie ostrych kamieni i jeżowców. Mata słomiana, ręcznik plażowy, bikini i kremy z filtrem koniecznie, w końcu jadę na wakacje. Statyw? Muszę wziąć, jest szansa na piękne zachody słońca i wieczory przy blasku księżyca. Waży te 1,4 kg, ale jak go nie zabiorę będę bardzo żałować. Nie ma innej możliwości, muszę spakować. Ledwo mieści się do torby, wchodzi ukosem, ale aklimatyzuje się w torbie całkiem nieźle. Do bagażu podręcznego pójdą najcięższe przedmioty, jak komputer, aparat, ładowarki, słownik. To chyba tyle. Resztę dopakuję jutro przed wyjazdem, no a teraz do spania. Jutro długi dzień.

wtorek, 31 sierpnia 2010

DZIEŃ 39 19.08.2010 Znak meduzy
Ostatni dzień na Lazurowym Wybrzeżu. Aż trudno uwierzyć, że czas zleciał tak szybko. Godziny spędzone beztrosko na plaży, podwodne chwile w towarzystwie kolorowych ryb, wieczorne spacery przy blasku księżyca, wino pite w samotności. To wszystko właśnie mija i zbliża mnie do powrotu na farmę, który zapowiada się wyjątkowo nudno. Coraz intensywniej zaczynam też odliczać dni do magicznej daty 28 sierpnia, kiedy to w końcu wracam.
Madame pyta mnie się po śniadaniu co będę robić, wymyślam sobie więc kilka łatwych czynności i daje mi spokój do południa. Jest podenerwowana, bo zgubiła dokumenty do kajaku. Dzwoni w tej sprawie do Dominiki, żeby upewnić się, czy ich nie widziałam. Pytała się mnie kilka razy, ale musi znów się upewnić, że rozumiem. Cała Madame. Przy okazji więc rozmawiam z koleżanką. Uzgadniamy sprawę mojego przejazdu na lotnisko. Okazuje się, że wszystkie bilety z Angers prosto na terminal Charles de Gaulles są wyprzedane i zostaje mi tylko TGV z Nantes do innego dworca w Paryżu, a stamtąd podróż na lotnisko z jedną przesiadką. W sumie trzy różne sposoby transportu. Świetnie.
Na plaży niewiele ludzi, tylko garstka zażywa kąpieli. Czyżby woda znów była zimna? Wchodzę, ale jest podobna do wczorajszej. Ruszam kilka razy ramionami i nagle czuję intensywne pieczenie na udzie. Nie słabnie, wracam więc pospiesznie na ląd, a w głowie świta mi myśl, że to meduza. Miałam rację, dopiero teraz widzę pływające w wodzie czerwone stworzenia. Jedno z nich musiało mnie musnąć i teraz spory kawałek skóry piecze, jakby przyłożono do niego kilka pokrzyw. Tak kończy się moja ostatnia kąpiel w Morzu Śródziemnym. Po około dwóch godzinach okrągła powierzchnia z bąblami zamienia się w niepiekący czerwony płat.
Wracam wcześniej do domu, żeby wziąć prysznic, słońce i tak świeci słabo, bo pojawiły się chmury. Pięć minut przed 16.00, godziną mojej pracy, puka Madame. Tłumaczy co mam zrobić dzisiejszego popołudnia. Niestety woskowanie mebli nie omija mnie. Najlepsze na koniec? W tym wypadku to powiedzonko nie działa. Madame jedzie do Frejus, na komisariat, gdyż dostała telefon, że jej dokumenty zostały tam podczas spisywania zaginięcia kajaku. Spokojnie więc ogarniam swój pokój, pakuję się, jem. Bez pośpiechu, bez stresu. Później szybko przecieram woskiem meble i poleruję. Nie ważne jak, ważne, żeby było zrobione. Wykonuję jeszcze kilka innych czynności i mogę jeść kolację. Madame stroi się i wychodzi do restauracji. Biorę więc jej telefon stacjonarny i rozmawiam z Dominiką równą godzinę popijając resztę wina.
Ostatnie chwile dnia spędzam na chodniku korzystając z Internetu. Następnym razem kontakt ze światem będę miała w zaciszu swojego pokoju na mojej ulubionej pufie.

DZIEŃ 40 20.08.2010 Żegnaj Lazurowe Wybrzeże!
Od rana pada deszcz, jakby niebo płakało z powodu naszego wyjazdu z Las Delicias. No może szkoda trochę mnie, ale na pewno cieszy się z przeprowadzki Madame. Ostatnie kilka godzin na Lazurowym Wybrzeżu. Morze ma dziś kolor ciemno – bury, niebo zasnute ciemnymi chmurami, z których nieśmiało spada słaby, ale nieustanny deszcz. Jest tak jesiennie. Cieszy mnie trochę ten fakt, bo nie bardzo żałuję, że wyjeżdżam patrząc na wybrzeże i na to, jak zapowiada się dzisiejszy dzień. Dodatkowo Christian mówi, że ma padać do wieczora. Są 23 stopnie, doprawdy dziwna pogoda jak na sierpień, który jest najlepszym, według mnie, miesiącem na letni wypoczynek, szczególnie nad morzem.
Przygotowuję standardowo śniadanie, po nim sprzątam swój pokój i łazienkę, w między czasie Madame wymyśla kilka innych, drobnych rzeczy do zrobienia: umycie szuflady z lodówki, wyciągnięcie maszyny do krojenia spod stołu. Dla niej wszystko musi być zrobione już, od razu, a najlepiej czynności powinny wyprzedzać jej myśli. Jest roztrzepana, w jej głowie nie ma porządku. Wymyśla tysiąc rzeczy, a później zapomina o tych pierwszych. Potrafi mnie nawet czasem oderwać od posiłku, zazwyczaj od śniadania, bo ma coś ważnego do powiedzenia, na przykład żeby zamknąć drzwi szafki lub poprawić poduszki na kanapie. Kompletnie brak jej taktu i wyczucia sytuacji. Wydaje jej się, że ona może wszystko, bo ma pieniądze. Ludzi może traktować byle jak, ich uczucia nie liczą się zupełnie. Zachowuje się jak mężczyzna, dba o swoje interesy, ma twardą rękę, ale kosztem swojej kobiecości, która ukryła się głęboko w niej, kuląc się ze strachu przed nią samą. Czasem przypomina o niej tylko szminka na ustach i niechlujnie nałożony na powieki cień. Zdarza się to jednak niezwykle rzadko. Zachowuje się jak mężczyzna, ubiera się jak mężczyzna, wygląda jak mężczyzna (nie licząc tych mizernych, jak ona cała, wypukłości powyżej pępka). Żenującym wydaje się więc fakt, że nazywa siebie Madame i tak każe do siebie mówić. Jestem pewna, że nikt nie ma odwagi przemówić jej do rozsądku znając jej trudny, wręcz patologiczny, charakter. Jej nie da się realistycznie opisać, ją trzeba poznać i przebywać w pobliżu około 10 minut, wtedy ujawniają się główne cechy jej charakteru, który czasem doprowadza mnie do szału. Nie znoszę jej.
Moim zmartwieniem dziś, poważniejszym od lekceważonych przeze mnie fochów Madame, jest kolejny problem z komórką. Wypada mi z kieszeni i uderzając o kafelki rozpada się na trzy części, włączając w to baterię. Składam ją więc, jak gdyby nigdy nic, w końcu ma na swoim koncie kilka spektakularnych wyczynów kaskaderskich, a tu niespodzianka. Odmawia posłuszeństwa pozwalając mi zatopić wzrok w swym zielonym obrazie. Pięknie, teraz zapowiada się grubsza sprawa, która swój finał może znaleźć po prostu w koszu ze zużytym sprzętem elektronicznym. Po tylu latach owocnej współpracy mojej dzielnej Nokii należy się wieczny odpoczynek. Rano naładowałam ją żeby wytrzymała spokojnie podróż, a teraz nic z tego. Zostawiam ją więc w zaciszu i poza wszelkim wzrokiem w mojej kieszeni w spodniach i zapominam chwilowo o całkowitym odcięciu od świata, pakując bagaże.
Wyjeżdżamy chwilę przed 11.00 mając przed sobą około 650 km drogi. Robię sobie zdjęcie z gardienami i żegnamy się całując po cztery razy w policzek, przy czym Madame podaje tylko swoją dłoń. Przed nami dziewięć godzin jazdy, z czego połowę przesypiam. Madame jest naprawdę złośliwa. Gdy widzi, że już usypiam zadaje głupie pytania w stylu: co jest napisane na GPSie, a chodzi jej o numer drogi. Pytania nic nie znaczące, a zapobiegające moim drzemkom. Ale nie działa, i tak usypiam mimo jej niewinnej bezczelności, którą okazuje również przez pogłaśnianie muzyki, znów klasycznej.
Madame jest fatalnym kierowcą. Już podczas pierwszej półgodziny zostaje kilkakrotnie strąbiona. Prawie wjeżdża w jadący z boku samochód, następnie w motor, czego nie widzę, ale kierowca jest bardzo zdenerwowany i aż kopie w nasze Audi A6. Jestem pewna, że ona ma rację i w duchu śmieję się z Madame. Stojąc w korku, zajęta swoją komórką, stuka lekko jadący przed nami samochód. Wychodzi dziewczyna, sprawdza, czy nic się nie stało i jedzie dalej. Gwałtowne ruchy kierownicy, zjeżdżanie na pobocze drogi lub drugi pas jazdy to standard przy jeździe Madame. Wstyd mi, że jadę z tak marnym kierowcą, któremu wydaje się, że jeździ bezpiecznie i użera się na innych, rzekomo gorszych. Najgorzej idzie jej na rondach. Gdy chce wjechać, a jadą samochody, zamiast je przepuścić lekko podjeżdża do środka, aż zostaje strąbiona. Ani nie przepuszcza innych, ani po ludzku nie wjeżdża na rondo. Nikt, chyba nawet ona sama, nie wie, co chce zrobić. Taka sytuacja powtarza się na każdym skrzyżowaniu o ruchu okrężnym.
Po 14.00 zatrzymujemy się na stacji, żeby skorzystać z toalety i kupić coś do jedzenia. Wybieram trzy trójkątne, zapakowane hermetycznie, kanapki i batonika. Madame mówi mi, że nie je, bo bardzo przytyła na wybrzeżu. Kupuje dla siebie więc dwie kwadratowe czekoladki (1,30 EURO za sztukę, czyli muszą to być jakieś naprawdę dobre pralinki) i croissanta. Zjadając te drobiazgi pochłania więcej kalorii niż ja, jedząc normalne kanapki. Oszukuje w ten sposób swój umysł, bo na pewno nie ciało. Przy naszym samochodzie gromadzą się ludzie, bo oto tuż obok zaparkowało wspaniałe, czerwone Ferrari. Madame również zagląda do kokpitu zaciekawiona tym cackiem. Pod pretekstem robienia zdjęć furze, udaje mi się uchwycić Madame. To prawdopodobnie pierwsze i zarazem ostatnie zdjęcie mojej szefowej, z pewnością nieświadomej, że widnieje na nim jej paskudna twarz.
Jedziemy dalej. Prowadzę lekko ponad godzinę, oczywiście upominana regularnie, a to, że za szybko, a to, żeby uważać, patrzyć w lusterka. No tak, przecież u nas na wschodzie się tego nie praktykuje… Zawsze, dosłownie zawsze, znajdzie coś, czego można się doczepić. A ona „wie” najlepiej, jak to powinno się wykonać. Bardzo mnie to irytuje.
80 km przed końcem również prowadzę, ale już po zwykłych drogach krajowych. Dojeżdżamy do malutkiej wioski Monguilhem, gdzie mieszka kuzynostwo Madame. Witam się przez podanie ręki. Siadamy w trójkę wraz z kuzynem Madame przy długim stole przed domem w miejscu zadaszonym, idealnym na codzienne posiłki na francuskiej farmie. Monsieur częstuje mnie wyśmienitą, prawdopodobnie morelową, nalewką i likierem kawowym własnej produkcji. Bardzo mi smakuje więc dostaję dolewkę. Jest słodki, ale nie przesłodzony, delikatny w smaku ze względu na niską zawartość alkoholu, 17%. To likier Amarico, który sporządza według własnej receptury.
Żona przygotowuje w tym czasie kolację. Oferuję pomoc, ale preferuje tylko jedną osobę w kuchni – siebie. Pomagam więc tylko przynieść posiłek. Przesiadamy się na drugi koniec stołu i zaczynamy od niewielkiej porcji sałatki z łososia, ogórka i pomidora w gęstym sosie. Jest pyszna, choć wygląda mizernie, a w zasadzie jak mizeria. Jem ze smakiem przygryzając grillowaną bagietką, aż wchodzi danie główne – nóżki z kurczaka duszone w warzywach. Do tego podobnież bagietka i zielona sałata z sosem winegret. Po mięsie czas na ser. Średnio twardy, pokrojony w plastry. Próbuję jedną porcję, zagryzając… bagietką. Na deser przepyszne ciasto wykonane z grysiku i polanem sosem truskawkowym. Jem dwa kawałki, Madame również, tak nam smakuje. Do posiłku popijam czerwone, lekko cierpnie wino. Kolację uważam za bardzo udaną, Madame nie powiedziała o mnie nic złego, wszyscy jedliśmy przy jednym stole, bez podziału na służbę i państwo, potrawy były wyjątkowo smaczne, alkohol również.
Jest już po 22.00. Czuję, że mój akumulator wyczerpuje się, potrzeba mi teraz snu. Po drodze do samochodu Monsieur zabiera mnie do stodoły pokazać maszynę do produkcji Armagnac’u. Tłumaczy proces powstawania tego długoletniego trunku. Jestem zachwycona, doceniam takie gesty i jest mi bardzo miło, że ktoś dobrowolnie chce przekazać mi część swojej wiedzy, chce zainteresować. To bardzo budująca postawa w dzisiejszym świecie obojętności i materializmu.
Zabieram bagaże i idę do swojego pokoju na pierwszym piętrze, tuż obok Madame. Kolejne problemy z telefonem, proszę więc Monsieura po angielsku o pobudkę tłumacząc problem, ale zaraz wtrąca się Madame, żądając żebym mówiła po francusku, jednak ja tłumaczę, że nie umiem tego wyrazić. Zachowuje się jak lwica, broni kuzyna, żebym czasem nie uwikłała się z nim w jakiś romans. Moja irytacja osiąga zenit. Idę do siebie, aby jak najszybciej znikła mi z oczu.
W pokoju mam świeżą pościel, ręczniki, umywalkę. Korytarz jest długi, drzwi do pokoi przerywają ciąg wielkich regałów uginających się od książek. Czuję się jak w jednej z alejek w wielkiej, starej bibliotece z baśniowych opowieści. Zasypiam tak, jako jedna z kart setek woluminów zawierająca historię mojego dzisiejszego dnia.


DZIEŃ 41 21.08.2010 Powrót do przeszłości
Punkt ósma budzi mnie Madame pukając do drzwi i wchodząc do mojego pokoju. Mówi, żebym wzięła prysznic i pozdejmowała prześcieradła z naszych łóżek. Schodzę na śniadanie. Wszyscy już są w kuchni, Monsieur wita mnie wesoło i wskazuje miejsce do siedzenia, które przed chwilą sam zajmował. W rozmowę po francusku, w której swoją drogą nie uczestniczę, wplata często angielskie zwroty i słówka, jakby chciał mi zaimponować znajomością języka, a może żebym poczuła się lepiej rozumiejąc. Znoszę bagaże swoje i Madame i siadamy do posiłku. Jem naprzeciwko Madame tosty z dżemem i miodem. Konfitura jest domowej roboty, jedna figowa, druga malinowa. Obydwie równie pyszne. Zjadam cztery kanapki, podczas, gdy Madame tylko jedną. Zawsze na śniadanie je ta mało. Wypijam ogromną filiżankę kawy z mlekiem, w moich specyficznych proporcjach 50:50 i mogę egzystować tak, aż do południa i kolejnego posiłku.
Podczas śniadania dostaję od kuzyna Madame 100 – mililitrową buteleczkę Armagnac, rocznik 1980 z oryginalną etykietką, na której widnieje znak firmowy, pełne nazwisko producenta, czyli Baronne Jacques de Saint Pastor, informacja o kontrolowanej nazwie miejsca pochodzenia (AOC), miejsce wytwarzania i zawartość alkoholu 40%. Zaskakuje mnie także podarunkiem w postaci dużej butelki degustowanego przeze mnie wczoraj likieru o nazwie Amarico. Tłumaczy, że został on zrobiony z Armagnac’u, roztworu kawy i mleka. To doprawdy bardzo miły gest z jego strony. Nie pozostaje jednak dłużny swojej kuzynce, która dostaje ładną, dużą butelkę Armagnac’u.
Pakuję bagaże do samochodu, pytam Monsieur’a, czy mogę zrobić zdjęcie maszyny do destylacji alkoholu. Z ochotą zgadza się i prowadzi mnie do stodoły, w której produkuje wszelkie nalewki. Pozuje do jednego zdjęcia, co bardzo mnie cieszy. Wracamy do rozmowy z Madame, która mnie nie interesuje więc robię zdjęcia w okolicy: uprawy winorośli, posiadłość, konia.
Wyjeżdżamy po 9.00, do pokonania dziś prawie 450 km. Pomagam trochę czytać GPSa, bo Madame ma małe problemy. Dziwnym trafem jej telefon przestał działać. Gdy podłączamy go do wtyczki samochodowej – brak sygnału, że się ładuje. Dla Madame i jej nieustannych rozmów to wielki krach. Pyta, czy może zadzwonić z mojego telefonu. Mówię, że to bardzo drogie, ale zgadza się pokryć koszty rozmowy. Jednak zamiast tego przekładam jej kartę SIM, również Orange, do mojego aparatu i włączam go. Nie działa. Mój telefon kolejny raz w ciągu kilku dni nawalił. Wkładam moją kartę i sytuacja się powtarza. Świetnie. Znów jestem odcięta od świata na wszelkie telekomunikacyjne sposoby. Po kilku minutach, po moich kilku próbach, telefon włącza się. Wkładam z powrotem kartę Madame i już prowadzi rozmowę. Nie obywa się bez problemów, co chwilę traci zasięg, musi krzyczeć do słuchawki, aż uszy mi odpadają. Sytuacja jest opanowana, Madame wykonała ważny telefon, a mój mały sprzęt działa. Odkrywamy, że problem aparatu Madame tkwił nie w nim samym, a w gniazdku do ładowania, gdyż drugie, z tyłu działa bez zarzutu. Telefon jej się po prostu rozładował, a ile to musiała się namęczyć, gdy chciała go włączyć. Na siłę kluczem wciskała przycisk zasilania. Siłą nic się nie wskóra, trzeba mieć sposób. Z takich właśnie powodów nie znoszę techniki. Zawiedzie w najmniej odpowiednim momencie.
Przez pierwszą godzinę dużo rozmawiamy, samą mnie dziwi ta sytuacja. Zauważam, że im więcej staram się mówić, tym przychodzi mi to łatwiej. Wciąż mam problemy z wymową, ale zasób słów całkiem spory. Madame opowiada mi historię swojej rodziny, okazuje się, że jest spokrewniona z Napoleonem Bonaparte. Jej drzewo genealogiczne jest dla mnie skomplikowane, szczególnie, że poznaję go po francusku, ale rozumiem, że jej przodkini mieszkała w Polsce i wyszła za mąż za Polaka, stąd polskie nazwisko Madame, i podobno przyczyniła się do jej wyzwolenia. Później jej rodzina wyjechała z Polski do Francji, a część rozproszyła się po innych krajach. Mówi coś o słynnej Marie Walewskiej, ale zbyt trudno mi zrozumieć szczegóły. Dziwi się, że o niej nie słyszałam, i że nie uczą tego w polskich szkołach. Rozmawiamy więc o innych rzeczach, w tym problemach w jej otoczeniu. Na początek gardien Daniel, który traktuje swoją żonę jak niewolnicę, później odwiedzony dopiero co kuzyn, który, o ile dobrze rozumiem, ma problemy z dotrzymaniem wierności małżeńskiej. Czy to zbieg okoliczności, że obydwoje są dla mnie nadzwyczaj mili? Dowiaduję się też, że Daniel był już wcześniej żonaty, ale rozwiódł się. Obym po powrocie na farmę nie musiała widywać go zbyt często.
Po południu zatrzymujemy się na stacji benzynowej, aby skorzystać z toalety i kupić coś do jedzenia. Dla Madame dwa rogaliki i dwie czekoladki (w końcu się odchudza), dla mnie duża bułka z szynką drobiową i warzywami oraz duża paczka kuleczek KitKat. Na drogach są liczne korki, w łazience adekwatnie kolejka liczy kilkanaście osób. Znajdujemy więc nieopodal toalety publiczne z tzw. dziurą w ziemi. Aplikuję sobie na rękę mydło w płynie, naciskam kran z wodą, a tu niespodzianka – wody brak. Na szczęście tuż obok budynku jest kran ze zdatną do picia wodą, aby podróżni mogli uzupełnić swoje butelki. Nauczka na przyszłość: najpierw lać wodę, później mydło.
Przed 16.00 dojeżdżamy w końcu na farmę. Widok jakże mi znajomy. Objeżdżamy i oglądamy włości z pasącymi się w oddali krowami. Podjeżdżamy pod dom. Madame mówi, żebym zaczekała w samochodzie, ona pójdzie po klucze i przywita się z Gardianem i jego żoną. Zachowuje wszystkie środki ostrożności, aby nie doprowadzić do mojej konfrontacji z Danielem. Proszę ją, aby powiedziała mu, żeby się do mnie nie odzywał, tak będzie prościej. Jej posłucha i będzie wiedział, jak ma się zachowywać.
Gdy Madame wraca rozpakowujemy samochód, wnoszę bagaże do środka. Daje mi świeżą pościel i ręczniki i zaprowadza do znanego mi obskurnego pokoju, w którym śmierdzi stęchlizną. Na pewno przez okres mojej nieobecności nie był wietrzony.
Do kuchni wracam na 19.00 po drodze mijając Madame rozmawiająca z Danielem. Rzucam szybkie „Bonjour Daniel” i bez zatrzymania idę przygotować kolację. Madame wyjeżdża na szybkie zakupy. Jem więc sama, a gdy wraca robię duszone pomidory z czosnkiem i pietruszką. Z powodów pokarmowych nie może już jeść świeżych, które powodują w jej 77 – letnim żołądku nieprzyjemne wrażenia. Życzę smacznego i wracam do pokoju.
Odbieram dziś dwa telefony, co nie jest dla mnie codziennością, bo przez półtora miesiąca rozmawiałam tylko trzy razy z rodzicami i dwa z przyjacielem. Nie liczę rozmów z Dominiką, bo można powiedzieć, że ona jest już tutejsza. Rozmawiam krótko, w końcu również płacę za rozmowę i to nie mało. Pierwszy telefon wywołuje duży uśmiech na mojej twarzy. Cieszę się szczęściem mojego dobrego kolegi. Zostaję zaproszona na ślub. Drugie połączenie jest dla mnie dużym, ale jakże pozytywnym zaskoczeniem. Rozmawiam z osobą, z którą kontakt wydawał mi się już urwany i do której już dawno zaczęłam czuć obojętność. Teraz wracają pozytywne wspomnienia i dzięki odkurzeniu kilku moich ulubionych utworów zespołu HappySad tego wieczoru mimowolnie uśmiecham się do siebie.

DZIEŃ 42 22.08.2010 Dwanaście życzliwych godzin
Pomyliłam godzinę nastawienia budzika i wstaję 20 minut później niż chciałam. Szybka toaleta, ubieram się i spiesznym krokiem obchodzę dom, aby znaleźć się w kuchni. Wchodzę przez uchylone drzwi do salonu, zbieram naczynia z poprzedniego dnia i przygotowuję śniadanie. Sama jem standardowo miseczkę pysznych płatków z orzechami i mlekiem. Umawiam się z Madame na 9.45, aby pojechać do Les Herbiers, ona na zakupy, a mnie odwieźć do kościoła. Spóźnia się trochę, jest dziś zabiegana, bo nie ma Gelarda, który wczoraj wziął ślub, na farmie jest tylko jeden chłopak, który nie poradzi sobie ze wszystkim. Madame więc nie wybiera się na mszę. Zamiast do kościoła jednak jedziemy na skraj ogrodzonego pola, gdzie pasą się jej byczki i konie, zabierając uprzednio paszę do bagażnika. Śmieszy mnie, że jeździ po farmie swoim eleganckim, czarnym samochodem, jak gdyby był ciągnikiem. Odpowiada mi na moje pytanie, że posiada 80 krów, koni z tego co wiem około 20. Parę kroków dalej rozmawiamy z przyjaciółmi Dominiki, gardienami zaprzyjaźnionego z Madame zamku, których miałam okazję poznać miesiąc wcześniej przy smacznym, różowym winie z Danielem i Aime. Po mszy mam do nich iść i zjemy razem obiad. To miłe, że mnie zapraszają. Msza w La Gaubretiere jest o 11.00 więc wracamy na farmę i znów mam trochę czasu wolnego. Chwilę przed 11 woła mnie Madame i odwozi do kościoła. Wchodzę bocznym wejściem i pięć minut przed planowanym rozpoczęciem mszy widzę pusty kościół. Starsza pani z uśmiechem mówi mi, że dziś nie ma tu mszy o 11.00, w której również chciała uczestniczyć. Szybko wychodzę więc mając nadzieję, że Madame jeszcze nie odjechała. Na szczęście poszła do sklepu mięsnego naprzeciwko. Czekam przy samochodzie, musiała dowiedzieć się chwilę wcześniej, że msza jest odwołana więc nie jest zdziwiona. W drodze do kolejnej miejscowości, Les Landes – Genusson, Madame tłumaczy mi, że tutaj, w regionie Vandee, wśród wielu małych wiosek, nie jest łatwo znaleźć mszę. Co tydzień są one o innych porach i w różnych kościołach. Nie ma porządku i regularności, jak w Polsce. Trzeba być zorientowanym w temacie, bo inaczej nici z modłów. Mówi, że Francja przeszła rewolucję. Teraz mało kto uczęszcza na mszę, choć wciąż wielu deklaruje wiarę katolicką.
Wschodzę do przestronnego kościoła w niewielkiej wiosce, do którego zawozi mnie Madame. Jestem spóźniona, wydaje mi się, że kilka minut, ale później sprawdzam rozpiskę mszy w okolicy i tak naprawdę spóźniłam się 40 minut. Jednak ze względu na długość trwania liturgii nie odczuwam tego. Tutaj trwa ona co najmniej pół raza dłużej niż w Polsce. Z podobieństw zauważam dyrygenta, świeckich pomocników w rozdawaniu komunii, kartki z planem mszy. Z różnic – brak kazania, podczas niego natomiast dzieci wraz z opiekunkami, podchodzą do ołtarza i przedstawiają karton papieru z przygotowanymi religijnymi zwrotami, odczytując po kolei wszystkie kartki. Czasem przez kościół przechodzi z tego powodu fala śmiechu. Ach te rozkoszne dzieci. Robią furorę nawet w kościele.
Po mszy czekam na Madame, która miała zjawić się punkt 12.00, jednak jest dziesięć po, a jej dalej nie ma. Niecierpliwię się, bo nawet nie wiem, gdzie jestem. W końcu podjeżdża i zawozi mnie do La Gaubretiere skąd kilka kroków mam do Jeanine i Michael’a, gardienów zamku. Wrócić mam na 17.00. Witam się ponownie ze znajomymi i siadamy w salonie przy kieliszku różowego wina. Oni piją, jak zawsze, whisky. Jeanine dzwoni do Dominiki, żebym mogła sobie z nią porozmawiać. Jest godzina 13.00, ale koleżanka właśnie została obudzona po nocnej imprezie, nie mówię jednak, na jej prośbę, nic znajomym. Po kilkunastu minutach rozmowy wracam i siedząc na fotelu przysłuchuję się bardziej rozmowie trójki znajomych, wśród których jest przyjaciel rodziny. Niezręcznie mi tak siedzieć popijając wino i czekając na obiad, gdy miernie komunikuję się z ludźmi. Jednak Jaeanine zagaduje mnie co chwilę, co zmusza mnie do mówienia. I znów mechanizm powtarza się – im więcej staram się mówić, tym robię to lepiej. Przez miesiąc czasu na wybrzeżu, mimo braku książek i zaprzestania nauki słówek, zrobiłam duże postępy, co bardzo mnie cieszy i motywuje do dalszej nauki języka.
Na obiad Jeanine przygotowuje faszerowane pomidory pieczone w ryżu. Są pyszne, mimo gąbczastej bagietki towarzyszącej posiłkowi. Na deser ciasto lodowe. Jako aperitif podane są przekąski, jak paluszki i krakersy o kształcie i smaku pizzy oraz pomidory koktajlowe. Cały posiłek ma swój ustalony porządek. Danie główne musi poprzedzać przystawka, a zakańczać deser w postaci owoców, ciasta, serów.
Po obiedzie Michael zabiera mnie na spacer po posiadłości swoich pracodawców, choć to słowo nie jest najlepszym określeniem. Pokazuje mi ogród z warzywami, owocami i kwiatami. Za nim kawałek łąki z małym helikopterem na środku. Monsieur jest tak bogaty, że oprócz kilku posiadłości ma też helikopter, Madame pracowała natomiast dla linii lotniczych Air France. Z powrotem, w kierunku zamku, idziemy otuleni przez długi tunel uformowany z drzew i ich gałęzi, jak w zaczarowanym ogrodzie. Posiadłość otacza szeroka na ponad metr fosa, broniąca w dawnych czasach dostępu do zamku. Michael mówi mi, że Państwo mają w zwyczaju co rano robić obchód na około posesji ścieżką, która oplata część terenu. Można naprawdę przenieść się chwilowo w dawne czasy. Gdyby tak założyć tylko wytworną suknię damy dworu od razu poczułabym się tu jak hrabianka.
Wracamy do domu. Teraz Michael i Jeanine zabierają mnie na znane w Vandee wzgórze le Mont des Alouettes, oddalone o 15 minut drogi samochodem. Jest ładna pogoda, dlatego widać otaczające nas miasteczko Les Herbiers i znaczną część regionu. Na górze znajdują się trzy młyny napędzane wiatrem, w jedynym działającym do dziś organizuje się krótkie wycieczki z przewodnikiem. Wchodzimy więc i w trójkę słuchamy zasady działania młyna, na przemian po francusku i po angielsku, żeby łatwiej było mi zrozumieć. Sympatyczna, młoda dziewczyna daje nam zniżkę, bilet normalny kosztuje 3 EURO, za naszą trójkę Jeanine płaci natomiast tylko 4, daje więc na koniec napiwek. Chcę zapłacić za siebie, ale Michael, stanowczo mówi mi, że gdy jestem z nimi, używanie własnych pieniędzy jest zabronione. Nie wiem dlaczego są dla mnie tacy uprzejmi, ale to bardzo miłe.
Po wizycie w młynie wchodzimy do pobliskiej kaplicy, wchodzącej w skład całego kompleksu. Na koniec szybki napój w restauracji na wzgórzu i wracamy spóźnieni na farmę. Madame stwierdza jednak, że na kolację zje coś drobnego z lodówki i że mogę jechać z gardienami z powrotem i zjeść z nimi kolację. Jeanine pyta Madame, czy mogą zabrać mnie w czwartek nad ocean. Madame jest zaskoczona, że są dla mnie tacy mili, ale zgadza się bez problemu. Bardzo się cieszę z tego powodu, zwiedzę więcej miejsc niż miałam w planie. A nad oceanem jeszcze nigdy nie byłam. Pobyt tu zaczyna mi się podobać.
U gardienów przeglądam mapę, pokazuję, gdzie byłam. Jeanine przygotowuje kolację, pomagam jej trochę mimo, że sprzeciwia się. Muszę przecież odwdzięczyć się jakoś za dobroć, którą mi okazują. Wieczorem przyjeżdża córka Jeanine wraz ze swoim partnerem, ich małym synkiem i prawie dorosłą już córką tegoż partnera z poprzedniego związku, którego imienia nie potrafię wymówić.
Przekonuję się, że we Francji nastąpiła rewolucja związana z rodziną, która u nas powoli zbiera już swoje żniwa. Jeanine i Michael nie są małżeństwem, obydwoje są po rozwodach, ale żyją razem. Córka Jeanine, Cecile również nie ma prawdziwej rodziny. Aime (45 lat), żona Daniela (70 lat), jest jego drugą z kolei. Syn Madame, Charels Emmanuel (45 lat) ożenił się z młodszą o 18 lat Marokanką. I wszystko to w moim najbliższym otoczeniu tu.
Zaczynamy jeść kolację. Najpierw alkohol i przekąski, później przystawka – plasterki pomidorów i kosteczki gotowanych buraków z bagietką i sosem winegret. Pieczeń z zieloną fasolką i pysznymi, malutkimi ziemniaczkami podsmażonymi na maśle to danie główne. Na deser rolada lodowa. Późnym wieczorem kończymy posiedzenie przed domem, żegnam się z wszystkimi całując w policzki, mimo, że chcę podać tylko rękę. Takie zwyczaje tu panują. Ale wszyscy, włącznie z małym chłopcem chętnie się żegnają, jakbym była jedną z nich. Na farmę odwozi mnie Charles z ojcem małego Victora, mimo, że obydwoje wypili wcześniej whiskey i szampana. Wracam do domu o 22.30 lekko zmęczona dniem i spożytym winem.

DZIEŃ 43 23.08.2010 Biznesowa uczta
Rozpoczyna się ostatni tydzień mojej pracy we Francji. Tydzień najgorszy, bo na farmie, w pobliżu zakazanego gardiena, ale zarazem tydzień najlepszy, bo zbliżający mnie do powrotu, którego już tak bardzo wyczekuję. Na szczęście są Janine z Michaelem, którzy umilają mi czas wolny, starając się, żebym się nie nudziła.
Tuż po śniadaniu przychodzi Dominique, której nie widziałam miesiąc, tak jak pozostałych pracowników farmy. Pytamy siebie nawzajem jak minęły nasze wakacje. Ona spędziła je w Portugalii zwiedzając najważniejsze miejsca, od północy kraju, po Lizbonę. Zaczynamy pracę. Przez całe przedpołudnie przygotowujemy duży obiad dla 13 osób, wliczając w to mnie i Gelarda, co mnie bardzo zaskakuje, będę jadła w towarzystwie Madame i jej gości. Skąd ten pomysł? Jak już wiele razy miałam okazję się przekonać, nic nie dzieje się bez przyczyny. Mam, oprócz jedzenia, pełnić rolę kelnerki. Oprócz potraw nakrywamy dwa stoły na zewnątrz, pod dachem, gdzie Madame zwykle parkuje samochód. Pogoda się popsuła. Wczorajsza duchota zapowiedziała dzisiejszy deszcz. Dominique kończy pracę przed 13.00, kilkadziesiąt minut później niż zwykle.
W piwniczce przymurowanej do domu, która wbrew pozorom nie znajduje się pod ziemią Madame z gośćmi, którzy stopniowo przyjeżdżają na posesję, pije aperitify przegryzając przywiezionymi z wybrzeża oliwkami. Ruszamy o 13.00. Podaję przystawkę – pokrojone w plastry pomidory i połówki ugotowanych jajek, do tego chleb i sos winegret. Gdy wszyscy kończą wchodzi duszona pieczeń i zielona fasolka, której tak dawno nie widziałam. Po zjedzeniu zbieram talerze, a sztućce pomaga mi sprzątnąć miły chłopczyk, który też jest w gościach. Dobrze wychowany, uprzejmy, je nożem i widelcem, co u dzieci jest niezwykłą rzadkością. Na stole układam talerzyki deserowe, nowe komplety sztućców oraz filiżanki do kawy. Madame przynosi ser camembert. Podaję tartę ze śliwkami mirabelkami, którą zrobiłam rano. Znikają wszystkie kawałki, dla mnie zostawiony również jeden. Madame chwali moje ciasto przy wszystkich. Jest to mały zaszczyt, gdy mówi to dobrowolnie i na forum. Gdy wszyscy kończą słyszę głosy pochwały dla mojego deseru.
Gdy wszyscy odchodzą od stołu zabieram się za sprzątanie. Zmyć po 13 osobach nie jest tak łatwo. Talerze i szklanki wsadzam do zmywarki, ale resztę muszę umyć ręcznie. Schodzi mi aż do 15.30. Jestem bardzo zmęczona, pierwszy raz podczas mojego pobytu tu. Wracając do pokoju zauważam stojące pod boksami dla koni samochody z przyczepami do przewozu tych zwierząt. Całe to towarzystwo, a nawet dwa razy tylu ludzi, ilu było na obiedzie zajmuje się teraz sprawami związanymi z ich zwierzętami. Spokojna farma zamienia się dziś w centrum konferencyjne z folderami, rozpiskami, plakatami. Przypuszczam, że to przygotowanie do zbliżających się zawodów w skokach przez przeszkody, w których uczestniczy Madame.
Zmęczona zasypiam nastawiając budzik na 18.00, Madame zajęta swoimi sprawami oraz gośćmi i tak nie zauważy mojej nieobecności, a przecież napracowałam się dziś aż za nadto. O 17.30 ktoś puka do moich drzwi. Kobieta pyta się mnie, gdzie znajdzie Madame. Odpowiadam, że nie wiem i dziękując odchodzą z mężem, bo na horyzoncie pojawia się szukana osoba. Idę więc do kuchni i chowam umyte naczynia do szafek. Później siedzę bezczynnie, aż zjawia się Madame. Mówi, że nic już dziś nie je i że mogę zjeść kolację, nie muszę nic robić. Biorę od niej numer telefonu oglądając przy tym przez chwilę tresurę konia w krytej ujeżdżalni. Wracam do kuchni i rozmawiam już z tatą.
Znów psuje mi się telefon. Cała kolumna klawiszy nie działa, nie mogę wpisać kodu PIN. Zastanawiam się, jak się jutro obudzę, aby przygotować śniadanie. Ostatnie dni we Francji są wyjątkowo pechowe. Laptop, telefon, odnawiający się ból zęba. Chcę już do domu.

DZIEŃ 44 24.08.2010 Mirabelkowy zawrót głowy
Budzę się, tak jak podejrzewałam, na odgłos samochodu Gelarda, który zawsze przed 8.00 przyjeżdża na farmę i wchodzi na chwilę do swojego pokoju, który znajduje się tuż obok mojego, dzięki czemu mam podwójną pobudkę, bo drzwi poruszają wręcz ściany. Punkt 8.00 udaje mi się włączyć telefon, wciskając nieustannie cyfrę 7, która w końcu zaskakuje. Teraz nie mogę dopuścić do rozładowania telefonu i konieczności ponownego wpisywania kodu PIN.
Dzisiejszego przedpołudnia przygotowuję z Dominique sos pomidorowy do zamrożenia. Zbieramy też niespiesznie śliwki mirabelki. Po południu część z nich użyję do zrobienia tarty, która tak smakowała wczoraj Madame. Składamy stoły i ławy z wczorajszego posiłku i zanosimy je do stodoły, gdzie zaparkowany jest samochód do przewozu koni. Z mieszkania wychodzi Daniel i patrząc na nas stwierdza, że jest w porządku i tak możemy je zostawić. Po zebraniu pomidorów, gdy idę z koszykiem do kuchni zaczepia mnie znów, prosząc o zaczekanie. Bierze z koszyka jednego pomidora i dziękuje. Mam wrażenie, że szuka jakiegokolwiek kontaktu, jednak ja nawet nie odwracam się do niego.
Na obiad stek i zielona fasolka oraz kilka innych drobiazgów, jak ugotowane jajko, bagietka, melon, jogurt. Po 13.00 rozmawiam z przyjacielem, co uspokaja mnie, po kolejnej porcji fochów Madame. Swoje dwie godziny wolnego spędzam w pokoju.
Wracam na 16.00, gdzie już od progu dołapuje mnie Madame. Punkt czwarta, a ona wychyla swą paskudną twarz przez malutkie okienko w jej pokoju na piętrze i krzyczy moje imię. Zaskoczona spotyka mnie w drzwiach swojego pokoju pytając, czy już 16.00. Żenujące.
Całe popołudnie zajmuje mi zrobienie tarty i przygotowanie tacy mirabelek do zamrożenia. Są malutkie więc zajmuje mi to trochę czasu. Są tak pyszne, że ciągle ma się niedosyt jedząc je, można wpaść w trans i ciągle będzie mało, są jak narkotyk.
Spokojnie zjadam kolację, gdy Madame przyjmuje gości. Prowadzi coś w stylu rozmowy kwalifikacyjnej do pracy. Na początku widzę tylko młodą dziewczynę, prawdopodobnie z ojcem, później zjawia się więcej osób dyskutując o czymś. Przed 20.00 wychodzę, zrobiłam już wszystko co na dziś miałam zaplanowane. Jeden z ostatnich dni w towarzystwie Madame do odhaczenia.

DZIEŃ 45 25.08.2010 Szarość dnia
Dziś budzi mnie na szczęście mój telefon. Mam nadzieję, że wytrzyma jeszcze te kilka dni. Do południa z Dominique obieramy resztę śliwek z drzewa, porcjujemy wczorajszy sos pomidorowy i zamrażamy w jednorazowych pojemnikach. Wszystko znów obraca się wokół mirabelek: mrożenie, kolejne tarty.
Po raz pierwszy od przyjazdu widzę Aime, która wraz z Danielem udaje się na zakupy. Przechodzimy koło wejścia do ich mieszkania wraz z Dominique. Wołam do niej „Bonjour Aime”, ale ta zdaje się nie słyszeć. Ponawiam więc, a zaraz za mną Dominique. Aime odpowiada patrząc jej w twarz, mnie traktuje jak powietrze. Ewidentnie mnie unika.
Przy obieraniu śliwek rozmawiam z Dominique. Dowiaduję się nowych faktów. Daniele z Aime są małżeństwem od 7 lat, na farmie mieszkają dopiero od roku. Dominique natomiast pracuje tu już trzy lata zarabiając 10 EURO za godzinę, co przy moich zarobkach wygląda astronomicznie. Dorabia też dwa razy w tygodniu w innym domu prasując i sprzątając. Czyli miesięcznie wychodzi całkiem nieźle, mimo tak lekkiej pracy. Ale co to za życie bez szansy rozwoju. Służenie innym ludziom i znoszenie ich humorów. Nigdy nie chciałabym pracować tak, jak ona. Otwarcie mówię Dominique, że nie znoszę Madame i dziwię się jak ona może dla niej pracować tak długo. Ale dla niej to chleb powszedni, przyzwyczaiła się pewnie do tego i nie przeszkadza jej to. Mi owszem, przeszkadza.
Swoje trzy godziny wolnego spędzam znów w swoim pokoju. Pogoda nie zachęca do spacerów, ani jazdy na rowerze.
Popołudnie zaczynam od zrobienia dwóch tart z mirabelkami. Madame wciąż nie ma, pojechała na obiad o 12.00 i nie wraca. Kolejne zadanie to mycie łazienki Madame. Podczas, gdy ja wykonuję swoje obowiązki, ona dopiero rozpakowuje się po powrocie z wybrzeża. Na koniec prasowanie kilku rzeczy, które zajmuje mi prawie godzinę, nie ma się co spieszyć.
Kolacja, zachwyty Madame nad tartą (bierze drugi kawałek), prysznic, film romantyczny i do spania.

DZIEŃ 46 26.08.2010 Kolejny pierwszy raz we Francji
Już tak blisko, jeszcze dwa dni i pozbędę się z mojego życia Madame raz na zawsze. Nie mogę doczekać się tej chwili. Podczas znacznie dłuższego pobytu w Anglii nie brakowało mi domu tak, jak teraz. Ale to były inne okoliczności, inna przygoda. Tej mi już stanowczo wystarczy.
Dzisiejszy dzień jest najlepszym w wszystkich do tej pory na farmie. Do południa pracuję w kuchni, przygotowuję z Dominique Ratatouille na obiad. Tuż po nim Janine zabiera mnie na wycieczkę nad ocean. Jedziemy autostradą i po godzinie docieramy do miasta Les Sables – d’Olonne. To największa miejscowość nadmorska w rejonie Vandee. Jedziemy wzdłuż dużego portu i przyklejonych do siebie kolorowych kamienic. Jak wszystkie miejsca, które odwiedziłam i to jest zadbane, czyste. Przypuszczam, że cała Francja jest równie przyjazna pod tym względem. Parkujemy w pobliżu jachtów, katamaranów, żaglówek. Płacimy 2 EURO i mamy 2 godziny czasu. Wolnym krokiem zmierzamy więc przed siebie. Chwilę później jest! To on, ogromy jak dla mrówki człowiek, a dla człowieka wszechświat. Mój pierwszy raz nad oceanem. Morski odcień wody, kończący się w oddali horyzont, a za nim Ameryka, którą tak bardzo chciałabym odkryć. Ogromna, piaszczysta plaża nie ma końca. Mimo pochmurnej pogody tłoczą się na niej turyści szukający przebłysków słońca. Dzieci pluskają się wodzie lub grają z rodzicami w gry plażowe. W oddali kolorowe żagle surferów przyciągają wzrok na tle monotonnego oceanu. Półokrągłą zatokę otulają stare, pastelowe kamienice z kawiarniami i sklepikami, które oddziela od wody szeroka promenada ciągnąca się przez wiele kilometrów.
Janine bierze mój aparat i dokumenty odchodząc gdzieś na prawie godzinę, a ja zmierzam w stronę wody. Ciepły, miękki piasek przywołuje wspomnienia pięknych polskich plaż. Zostawiam rzeczy kilka metrów od ostatniej fali i sprawdzam wodę. Nie jest zbyt ciepła, ma około 20 stopni. Malutkie fale co chwilę zalewają moje stopy. Zdejmuję ubranie i wchodzę do oceanu. Zachmurzone niebo i niska temperatura wody nie są dobrym połączeniem, ale w końcu to ocean, muszę wejść. Zanurzają mnie duże fale, które kilkanaście metrów od brzegu stają się pokaźniejsze. Dno schodzi łagodnie, wszędzie piasek. Po miesiącu na kamienistym Lazurowym Wybrzeżu to miła odmiana. Po krótkiej kąpieli, podczas której fale niosą mnie w stronę brzegu, brodzę w wodzie szukając muszelek. Znajduję kilka, podobnych jak w Bałtyku. Wcześnie rano na pewno można tu znaleźć ciekawe okazy. Spostrzegam wyrzuconą na płyciznę wielką, jak piłka do koszykówki, przezroczystą meduzę z grubymi mackami. Wtem zerkam na moją torbę, która w tym momencie jest w wodzie. O nie! Większa fala zalała moje rzeczy. Szybko biegnę więc i porywam je kładąc kilka metrów dalej od wody. Nie sądziłam, że fale dotrą tak daleko. Nie ma większych szkód, aparat jest bezpieczny u Janine. Torba lekko zamokła, buty troszeczkę. Zaczynam się więc przebierać z kostiumu na suche ubrania. W bardzo niezręcznej sytuacji, z ręcznikiem mnie zasłaniającym woda niespodziewanie dociera po raz kolejny, jeszcze dalej i intensywniej. Nie zdążyłam jej zauważyć i zalewa mi teraz poważnie torbę, a buty całkowicie. Udaje mi się uratować spodnie i koszulę, choć tyle. Szybko dokańczam przebieranie i wypakowuję rzeczy z mokrej i upapranej piaskiem torby do plastikowej siatki. I znów, kolejna fala! Nie możliwe, przesunęłam się dobrych kilkanaście metrów w ciągu zaledwie kilku minut. Czy ja wyglądam na księżyc, który przyciąga przypływy? Załamana mam już tego po dziurki w nosie, wychodzę z plaży i na murku znajdującym się już w miejscu, w którym woda z pewnością nie może mnie dopaść, doprowadzam do ładu swoje rzeczy. Wszystko mokre, zapiaszczone. Słownik ucierpiał najbardziej, prawdopodobnie będzie nadawał się na makulaturę, bo po wyschnięciu, które nastąpi może za tydzień, strony posklejają się i nie będzie z niego użytku. Wreszcie wymienię mój mały, żółty słowniczek na duży, czarny, profesjonalny słownik.
Przychodzi Janine, biorę od niej aparat i wracam na nieszczęsną plażę zrobić kilka ujęć. Później spacerujemy już promenadą wzdłuż oceanu. Zatrzymujemy się w przyulicznej kawiarence i zamawiamy desery lodowe. Jeanine nie pozwala mi za nic płacić, mimo, że się upieram. Zaczyna kropić, wracamy do samochodu. Ostatni rzut oka na Atlantyk i wracamy na farmę.
Punkt 18.00 jesteśmy na miejscu. Chwilę później stawiam się u Madame, z którą Jeanine już rozmawia. Pyta się jak było. Chciałoby się powiedzieć: lepiej niż tutaj. Do zrobienia mam dziś tylko wypolerowanie kilku przedmiotów. Madame dostaje telefon i oznajmia mi, że została zaproszona na kolację i nie będzie jadła w domu. Świetnie, podgrzewam tylko dla siebie drugi raz dzisiaj Ratatouille i rozmawiam z tatą. Obydwoje nie możemy się już doczekać mojego powrotu.

DZIEŃ 47 27.08.2010
Francja.
Farma.
Lazurowe Wybrzeże.
Ludzie.
Miejsca.
Wszystko dla mnie nowe i nieznane dziś staje się chlebem powszednim, czymś co mija i nie jest tego żal.
Codzienność. Wracam do swojej.
Lepszej?
Innej. Zupełnie innej i pod wieloma względami lepszej.
Ostatni dzień na farmie, ostatni dzień pracy we Francji, ostatni dzień tolerowania Madame.
Ale i ostatniego dnia nie ma wytchnienia. Zbieranie zielonej fasolki, sprzątanie samochodu, polerowanie. Po południu wciąż polerowanie, prasowanie, sprzątanie swojego pokoju.
W międzyczasie Jeanine zabiera mnie ze sobą do hipermarketu, gdzie kupuję coś do zjedzenia jutro, w trakcie podróży. Po powrocie pokazuję Jeanine i Michael’owi zdjęcia z willi Las Delicias. Po raz pierwszy mają okazję zobaczyć oczko w głowie Madame. Żegnam się z nimi czule, dziękując za całą życzliwość, którą mi okazali i wręczając wino z Prowansji, przywiezione z wybrzeża. Mówią, żebym do nich wpadła, jak będę następnym razem we Francji. Jeżeli tylko będę w pobliżu z całą pewnością ich odwiedzę, są kochani.
Nadszedł dzień wypłaty. Madame, jak to Madame, jest zdziwiona, że przyjechałam 11 lipca. Zlicza sobie dni i myli się na moją korzyść o jeden. Wypłaca okrągłą sumkę dorzucając na moją prośbę 10 EURO na metro w Paryżu. No co? Przecież pokrywa całe koszty podróży.
Ważę po raz kolejny moją torbę. 4 kg nadbagażu! Niemożliwe, jeszcze trzy dni wcześniej miałam ponad kilogram wolny, a teraz tyle? Dorzuciłam tylko parę rzeczy. Waga oszukuje. Odejmuję kilka rzeczy, spada ponad dwa kilo. Zobaczymy co powie na to pan lub pani na lotnisku. Może się uda, a może będę dopłacać. A może waga będzie prawidłowa? Znów niewidoma. Czy zawsze lecąc samolotem musze się stresować, czy mój bagaż przejdzie? Ehh…

czwartek, 19 sierpnia 2010

DZIEŃ 38 18.08.2010
Seria niefortunnych zdarzeń. Tak można nazwać mój dzisiejszy dzień, a w zasadzie popołudnie. Do południa natomiast wszystko jest tak jak powinno, czyli pracuję niezbyt ciężko. Do 12.30 jeszcze dużo czasu więc nie spieszę się. Nie mam ochoty woskować dziś mebli. Wymyślam sobie układanie produktów w kuchennej szafce. Madame zgadza się, dla mnie bomba, bo szafka jest czysta (myłam ją ze 3 tygodnie temu), wystarczy tylko przetrzeć i ładnie poukładać przyprawy, ryż, makaron, herbaty i inne. Zabijam przy tym czas, gdy Madame jest w willi i pracuje przy komputerze. Gdy wychodzi jednak jem kawałek chleba Fougasse z serem gorgonzola i suchą, pyszną szynką przywiezioną z farmy, którą dla mnie również ukroiła. Szynka ta nawiasem mówiąc jest w postaci wielkiego kawałka mięsa i należy ją kroić za pomocą maszyny, gdyż jest bardzo twarda. Zdaje się, że jest surowa, ale porządnie uwędzona. Po zjedzeniu smaruję się kremem przeciwsłonecznym, zakładam kostium, pakuję plecak. Zabieram laptopa, bo dziś w planie mam skorzystanie z Internetu w informacji turystycznej. Gdy już wszystko mam przygotowane schodzę do Madame, do jej prywatnej zatoczki, gdzie właśnie pływa, powiedzieć, że skończyłam już sprzątać i zapytać, czy mogę już jeść obiad (ma obsesję na punkcie jedzenia o określonych porach). Zgadza się, wychodząc z wody po metalowej drabince. Pędzę więc do willi, zabieram plecak i bułkę Fougasse z rybkami anchoides, którą chwilę wcześniej włożyłam do piekarnika i zmierzam w kierunku zatoki Agay. Jest godzina 12.25, czyli udało mi się skończyć sporo wcześniej i przygotować do wyjścia, dzięki czemu będę mogła także dłużej skorzystać z plaży zanim utonę w wirtualnym świecie.
Moje pasmo nieszczęść zaczyna się już po pięciu minutach od przekroczenia bramy posesji Madame. Niefortunnie klapek zahacza mi się o asfalt, dzięki czemu mój duży palec zaczyna powoli krwawić. Otarł się biedak o szorstką nawierzchnię i teraz marudzi, że go boli. Przemywam więc czerwoną ranę wodą, wycieram chusteczką i staram się zapomnieć o bólu kontynuując spożywanie bułki. Docieram na plażę tuż przy IT. Woda jest dziś cieplejsza, ma 20 stopni, jednak daleko jej do stanu sprzed weekendu. Po relaksie na brzegu morza idę skorzystać z Internetu. Kupuję nazwę i hasło do zalogowania się, ale nie mogę wykryć sieci. Tym razem mój błąd, nie włączyłam Wi-Fi w swoim komputerze. Włączam Internet, który zasypuje mnie mailami. Czytam jedną wiadomość, od opiekuna mojego roku w sprawie wrześniowego obozu w górach. Wgrywa się kilka moich zdjęć i nagle połączenie przerywa się. Wygląda to na problem routera, dlatego zgłaszam się do obsługującej pani, tłumacząc co się stało. Ta próbuje ustawić połączenie w moim komputerze, ale ten za nic nie chce znaleźć sieci. Po kilku minutach zmagań sama proponuje więc zwrot pieniędzy, mimo, że ich komputery, połączone w ten sam sposób, działają. Ze smutkiem wychodzę, mówiąc, że przyjdę jutro. Będę musiała stawić się tu jeszcze raz i znów stracić czas, który mogłabym wykorzystać na wylegiwanie się na plaży.
Nie poddaję się jednak do końca. Po wyjściu z informacji turystycznej siadam w pobliżu i próbuję znaleźć sieć. Nic z tego. Jednak pojawia się inna, z okolicznego domu. Jest niestety chroniona. Ale skoro już mam włączony komputer i trochę czasu, dlaczego by nie poszukać gdzieś jakiegoś niezabezpieczonego sygnału? Przysiadam w kilku miejscach w miasteczku, ale wszędzie sygnał jest słaby i do tego nie znam haseł. Moją ostatnią deską ratunku jest duży hotel niedaleko mojej willi. Siadam na murku, przy ulicy naprzeciwko. Otwieram laptopa i trzask! Obudowa monitora, z którą od dłuższego czasu miałam problemy, rozchodzi się na jednym z zawiasów do tego stopnia, że tworzy się wielka szpara między nią, a monitorem ukazując kable w środku. Mam wrażenie, ze mój komputer zaraz się rozleci po tym, jak widzę jego deformacje i słyszę trzaski. Na moje szczęście dalej działa więc chwilowo ignoruję usterkę. Nie myliłam się, jest Internet i to niezabezpieczony. Wprawdzie minimalna siła sygnału, ale swobodnie udaje mi się poruszać między stronami. Jestem uratowana. I zaoszczędzę kilka EURO. Automatycznie wgrywa mi się reszta albumu ze zdjęciami. Kilka sekund później monitor gaśnie. O nie! To pewnie za sprawą tych problemów, nastąpiło jakieś zwarcie, przez to, że obudowa jest teraz tak ruchoma. Na szczęście spostrzegam czerwoną, migająca diodę, która sugeruje wyczerpanie się baterii. Akurat teraz, kilka minut po znalezieniu darmowego Internetu. Może to i dobrze, bo spóźniłabym się do pracy. Wracam więc do willi.
Przy bramie spotykam zdenerwowaną Madame. Pokazuje mi samochód, który zastawił znacznie wyjazd. Gardiena, który zawsze pomaga jej, gdy wyjeżdża gdzieś samochodem, nie ma. Dzwoni na policję. Pomagam jej wyjechać nakierowując na drogę. Dzięki całej tej sytuacji Madame nie zauważa, że spóźniłam się kilka minut do pracy. Gdy zamykam już za nią bramę czuję ulgę. Spokojnie rozpakowuję się, biorę prysznic, jem jogurt i owoce. Zamykając okno w łazience wyrywam niechcący ze ściany haczyk, który nie pozwala mu się zamknąć podczas mojej nieobecności. Wysyłam smsa do przyjaciela, że może do mnie zadzwonić na numer stacjonarny Madame, bo mieliśmy rozmawiać wieczorem, po mojej pracy. Ale wtedy pójdę na Internet, dlaczego by nie porozmawiać teraz? I tak, podczas pogawędki jedną ręką prasuję kilka niedużych ręczników. Rozmawiamy ponad trzy kwadranse, minęło już 1,5 godziny mojej pracy, a ja prawie nic nie zrobiłam. Kończymy więc, niedługo może wrócić Madame. Szybko prasuję cztery duże prześcieradła, niezbyt porządnie, żeby było widać, że coś zrobiłam. Później idę ścielić łóżka. Telefon dzwoni trzy razy pod rząd. Nie odbieram, nie należy to do moich obowiązków, a nawet dyby należało nic bym nie zrozumiała. Domyślam się, ze to Madame i biegnę do bramy otworzyć jej, gdyż dała mi swój komplet kluczy przed wyjazdem. Zaaferowana jest zniknięciem dokumentów do kajaka, dlatego nie zauważa, jak mało zrobiłam przez czas jej nieobecności. Spokojnie więc dokańczam swoją pracę. Przed 19.00 ona przygotowuje pieczeń smażoną na patelni z ziołami, czosnkiem i figami. Ja dokańczam resztę: gotowane w mundurkach ziemniaki, obranie sałaty. Dzisiejsze popołudnie minęło mi nadzwyczaj lekko, no i woskowanie mebli odwlekło się o kolejny dzień.
Jemy o 20.00 pyszne plastry mięsa z ziemniakami. Popijam do tego moje czerwone wino, które dziś znacznie bardziej mi smakuje. Później pakuję ostrożnie laptopa i idę pod hotel. Siadam jak żul na chodniku włączając komputer. Mam nieograniczony dostęp do świata, nie wiem za co się zabrać, tyle do zrobienia. Siedzę tak, słuchając hotelowej muzyki, aż do wyczerpania się baterii. Kolejna dawka informacji idzie w świat. Dzień zamykam optymistyczną wiadomością o ostatnich chwilach życia mojej baterii w laptopie, o czym informuje mnie grzecznie wyskakujący na pulpicie komunikat. Dzięki temu po powrocie nie będę miała problemu w stylu „co zrobić z zarobionymi pieniędzmi”. To był bardzo udany dzień.

DZIEŃ 39 19.08.2010
Ostatni dzień na Lazurowym Wybrzeżu. Aż trudno uwierzyć, że czas zleciał tak szybko. Godziny spędzone beztrosko na plaży, podwodne chwile w towarzystwie kolorowych ryb, wieczorne spacery przy blasku księżyca, wino pite w samotności. To wszystko właśnie mija i zbliża mnie do powrotu na farmę, który zapowiada się wyjątkowo nudno. Coraz intensywniej zaczynam też odliczać dni do magicznej daty 28 sierpnia, kiedy to w końcu wracam.
Madame pyta mnie się po śniadaniu co będę robić, wymyślam sobie więc kilka łatwych czynności i daje mi spokój do południa. Jest podenerwowana, bo zgubiła dokumenty do kajaku. Dzwoni w tej sprawie do Dominiki, żeby upewnić się, czy ich nie widziałam. Pytała się mnie kilka razy, ale musi znów się upewnić, że rozumiem. Cała Madame. Przy okazji więc rozmawiam z koleżanką. Uzgadniamy sprawę mojego przejazdu na lotnisko. Okazuje się, że wszystkie bilety z Angers prosto na terminal Charles de Gaulles są wyprzedane i zostaje mi tylko TGV z Nantes do innego dworca w Paryżu, a stamtąd podróż na lotnisko z jedną przesiadką. W sumie trzy różne sposoby transportu. Świetnie.
Na plaży niewiele ludzi, tylko garstka zażywa kąpieli. Czyżby woda znów była zimna? Wchodzę, ale jest podobna do wczorajszej. Ruszam kilka razy ramionami i nagle czuję intensywne pieczenie na udzie. Nie słabnie, wracam więc pospiesznie na ląd, a w głowie świta mi myśl, że to meduza. Miałam rację, dopiero teraz widzę pływające w wodzie czerwone stworzenia. Jedno z nich musiało mnie musnąć i teraz spory kawałek skóry piecze, jakby przyłożono do niego kilka pokrzyw. Tak kończy się moja ostatnia kąpiel w Morzu Śródziemnym. Po około dwóch godzinach okrągła powierzchnia z bąblami zamienia się w niepiekący czerwony płat.
Wracam wcześniej do domu, żeby wziąć prysznic, słońce i tak świeci słabo, bo pojawiły się chmury. Pięć minut przed 16.00, godziną mojej pracy, puka Madame. Tłumaczy co mam zrobić dzisiejszego popołudnia. Niestety woskowanie mebli nie omija mnie. Najlepsze na koniec? W tym wypadku to powiedzonko nie działa. Madame jedzie do Frejus, na komisariat, gdyż dostała telefon, że jej dokumenty zostały tam podczas spisywania zaginięcia kajaku. Spokojnie więc ogarniam swój pokój, pakuję się, jem. Bez pośpiechu, bez stresu. Później szybko przecieram woskiem meble i poleruję. Nie ważne jak, ważne, żeby było zrobione. Wykonuję jeszcze kilka innych czynności i mogę jeść kolację. Madame stroi się i wychodzi do restauracji. Biorę więc jej telefon stacjonarny i rozmawiam z Dominiką równą godzinę popijając resztę wina.
Ostatnie chwile dnia spędzam na chodniku korzystając z Internetu. Następnym razem kontakt ze światem będę miała w zaciszu swojego pokoju na mojej ulubionej pufie.

środa, 18 sierpnia 2010

DZIEŃ 19 30.07.2010
Masło musi wyglądać estetycznie, bez dwóch zdań. To moja dzisiejsza lekcja. Codziennie podając śniadanie muszę więc wyczyścić maselniczkę, a masło podać tak, aby było o konsystencji stałej w regularnej bryle.
Do południa mam w planach wyprasować kilka rzeczy z wczoraj, ale mimo niewielu obowiązków, które nadaje mi Madame, znów nie starcza czasu. Sprzątam rano kuchenną szafkę z talerzami, szklankami i innymi takimi. Zastawa dla Madame i jej gości jest oczywiście ulokowana w komodzie w salonie. Ścielę też łóżka w pokoju gościnnym w budynku gardienów. Gdy Madame wyjeżdża na zakupy akurat przychodzi wiadomość od Dominiki. Prosi o numer stacjonarny do willi i wnet dzwoni do mnie pod nieobecność Madame. Zbieg okoliczności, bo właśnie dziś miałam wysłać jej maila. Pyta, czy sytuacja się ustabilizowała, czy lepiej już się czuję. Oczywiście widzę znaczną poprawę, żeby nie powiedzieć metamorfozę. Dominika jest zadowolona z tego powodu i życzy mi powodzenia w dalszej koegzystencji z Madame. Podczas pogawędki niespodziewanie przychodzi gardien Christian. Niech to! Na pewno wygada Madame, że miałam telefon, przekazuję mu więc słuchawkę na chwilę, żeby wymienił parę zdań z byłą pracownicą, którą polubił.
Po powrocie Madame przekazuję pozdrowienia od Dominiki. Lepiej, żebym nie utajała prawdy o telefonie. Co się później okazuje, Madame dzwoni do niej po południu i sama mówi, że już jest wszystko w porządku, że w przyszły weekend pojadę z Rosjanką, pomocnicą siostry Madame, która przyjeżdża niedługo, do Cannes lub Saint Tropez. Też dobrze.
W przerwie w pracy gnam do miasteczka Agay, aby skorzystać z Internetu. Mam ponad godzinę więc zmierzam gdzieś w kierunku dużego supermarketu, jak sugeruje tablica przy drodze. Idę około dwóch kilometrów i nic, w końcu pytam pana w znajdującym się poza granicami miasteczka sklepiku z wszystkim, od wina, po materace do pływania, gdzie jest ten sklep, czy daleko. Pyta, czy idę na nogach, mówię, że tak. Łapie się za głowę i na kalkulatorze wyświetla mi 18. Swoim słabym angielskim mówi, że to daleko. Wychodzę więc dziękując i żegnając się i wracam nad morze. Buszuję w klimatyzowanym sklepiku z pamiątkami i małym markecie. Kupuję wino i sześciopak francuskiego piwa „1664” na spróbowanie. Dlaczego aż sześć, a nie jedno? Po pierwsze jedna puszka ma 33cl, nie ma tu większych pojemności, nie licząc Desperadosa w butelce 0,65l. Po drugie im więcej tym taniej. Po trzecie i najważniejsze, nie można kupić jednej sztuki. Wszystkie piwa, z wyjątkiem tych o dużych pojemnościach, są sprzedawane w pakietach.
Po otwarciu informacji turystycznej wchodzę i kupuję godzinę surfowania. Wrzucam do Internetu dalszą część moich notatek i zdjęć. Odbieram pocztę, kilka wiadomości, życzenia urodzinowe, reklamy kina ars.
Po powrocie od razu zaczynam przygotowywać z Madame kolację dla gości, którzy dziś przyjadą. Sałata, zupa rybna przygotowana dzień wcześniej, grillowane kanapeczki natarte czosnkiem do zupy, tartinki po raz kolejny. Robimy także pierwszy raz ciasto – tartę ze śliwkami i brzoskwiniami. Cale popołudnie schodzi mi na przyrządzenie dosłownie paru rzeczy. Taką pracę to ja rozumiem. Przyjeżdża rodzina Madame, małżeństwo w wieku ponad pięćdziesięciu lat i jakiś pan z gazetą, nieco później. Żona mówi do mnie „Dzień dobry” po polsku.
Na kolację robię sobie świeży (taki, który trzeba trzymać w lodówce), włoski makaron z sosem pomidorowym i parmezanem. Wprowadzam jednak swoją modyfikację do sosu. Przecieram go przez sito, żeby rzeczywiście można nazwać go było sosem, a nie duszonymi pomidorami z cebulą. Druga część kolacji to kawałek pizzy z szynką, którą wczoraj kupiłyśmy dla mnie z Madame. Na deser tarta z owocami.
Wieczorem doceniam swoje długie jeansy, są tak wygodne, jak nigdy. Mam je na sobie pierwszy raz od dwóch tygodni. Biorę schłodzone piwko i siadam na moich skałach na brzegu. Ma dziwny smak na początku, żałuję, że nie mam w ręce w tej chwili Żywca. Po kilu łykach jednak przyzwyczajam się i wypijam całe. Dziś siedzę krótko, nie całą godzinę. Uzmysławiam sobie, jak szybko minął ten tydzień. Jutro już sobota i dużo wolnego, a dopiero była zeszła niedziela i ubolewałam nad pięcioma dniami pracy. Zaczynam się obawiać, że jednak mój pobyt na Lazurowym Wybrzeżu minie zbyt szybko. A jeszcze niedawno myślałam zupełnie inaczej…

DZIEŃ 20 31.07.2010
Praca do południa mija mi bardzo szybko. Standardowe obowiązki, bez wymyślania zapychaczy czasu. O dziwo, o godzinie 11.30 jestem wolna. Spokojnie jem więc na obiad melona i jogurt, a pizzę zabieram ze sobą. Podczas smarowania ciała balsamem do opalania wpadam na pomysł małej wycieczki. Skoro mam tak dużo czasu, a wrócić muszę na 18.30 to dlaczego by nie przejechać się do Saint – Raphael, większego miasta 10 km na zachód od Agay. Sprawdzam więc pociąg. Mam dopiero o 13.59, to nic, skorzystam jeszcze z kąpieli morskiej w zatoce Agay, zdążę wyschnąć i akurat pójdę na pociąg.
Na peronie kasa biletowa, o ile ona tam w ogóle jest, nieczynna. Pozamykane na cztery spusty, brak nawet tabliczki, że można kupić bilety. Trudno, kupię o konduktora. Siadam sobie na ławce i czekam na pociąg. Po 10 min podjeżdża, ale po drugiej stronie, zmierza jednak w kierunku, w którym ja się udaję. Szybko obiegam go więc na około, pytam dziewczynę, czy dojadę tym pociągiem do Saint – Raphael i wsiadam. Dziwna sprawa, bo pociąg jedzie odwrotnym niż u nas torem. Do tego ja pomyliłam kierunki jazdy, powinnam czekać tam, gdzie pociągi zmierzają w stronę Marsylii, a nie Vintimille, jak to uczyniłam. W wagonie nie ma konduktora, pytam więc pewnego pana w wieku około czterdziestu lat, dobrze mówiącego po angielsku, gdzie mogę kupić bilet. Odpowiada, że najlepiej, gdy pójdę na przód pociągu i znajdę konduktora. Jednak na przeszkodzie stają mi drzwi pomiędzy wagonami, zamknięte i ostrzegające, żeby ich otwierać, bo taki przywilej mają tylko pracownicy kolei. Patrzę więc przez małe, okrągłe, szklane okienko w kierunku kolejnych wagonów. Na horyzoncie brak potencjalnych konduktorów. Przejeżdżam tak trzy przystanki, bo tyle dzieli Agay od Saint – Raphael i wysiadam zadowolona, że zaoszczędziłam na bilecie.
Dworzec jest duży, ma dwa perony, zadaszenie, budynek kasami, informacją i sklepikami. Kupuję na wszelki wypadek od razu bilet, żeby później nie stać w kolejkach i drżeć z niepewności, że nie zdążę na pociąg. Kosztuje 1,70 EURO mimo, że czas jaki zajmuje droga to 10 minut.
Przy dworcu widnieje duża tablica z planem miejscowości. Określam swoje położenie, robię zdjęcie i zmierzam w kierunku morza, tam na pewno znajdę informację turystyczną, która zaznaczona została na planie. Nie mija pięć minut i już rozmawiam z panią na temat zabytków, które można tu zobaczyć. Wychodzę z planem miasta i folderem zawierającym punkty warte zwiedzenia. Zaczynam od bazyliki Notre – Dame de la Victoire usytuowanej tuż za punktem informacji turystycznej. Została zbudowana przez Pierre’go Auble między rokiem 1882, a 1889 w stylu romańsko – bizantyjskim. Z zewnątrz robi wrażenie, wysoka kopuła górująca nad otaczającymi ją budynkami, masywne, surowe ściany, kanciaste bryły. W środku jednak rozczarowanie. Jakoś pusto i prosto. Tak powinno właściwie być, jeżeli jest to styl romański, ale czegoś mi brakuje. Na ścianach widnieją nieliczne malowidła, okna zdobią kolorowe witraże. Wychodzę po zrobieniu kilku zdjęć. Przechadzam się dalej Promenadą Kąpieli (Promenade des Bains) zbudowaną w tym samym czasie co bazylika. Można przypuszczać, że był to pierwszy impuls wyznaczający nową erę – erę turystyki. Promenadą dochodzę do Ogrodów Bonapartego, skąd roztacza się ładny widok na port i dalszą część wybrzeża. W ogrodzie znajduję duże krzewy lawendy, ostrożnie więc zbieram gałązki. Pięknie, intensywnie pachną, oby nikt nie wyczuł ich w mojej torbie przechodząc obok.
Odległości do poszczególnych punktów na planie nie są znaczne, postanawiam więc najpierw popływać w znanym na Francuskiej Riwierze kurorcie, powylegiwać się na słońcu, a dopiero później kontynuować zwiedzanie starej, historycznej części miasta.
Po wypoczynku więc kieruję się, aby obejrzeć znaną ulicę Charles Gounod, na której autor ten skomponował swą słynną operę „Romeo i Julia”. Podążam dalej do tzw. Piramidy Napoleona, pomnika postawionego ku pamięci Bonapartego, gdy wracając z Egiptu zatrzymał się w Saint – Rapheal. Stamtąd już tylko mały kawałek do starej dzielnicy miasta. Wszechobecne butiki i sklepy kuszą obniżkami. Nie mogąc się oprzeć zaglądam do kilku i robię małe zakupy.
Przechadzam się uroczymi wąskimi, wybrukowanymi uliczkami z wysokimi, zadbanymi kamienicami, z których wyglądają kolorowe okiennice. Tak docieram do XII – wiecznego romańskiego kościoła. To najstarszy tu zabytek. Niewielki, surowy, właśnie takie podobają mi się najbardziej. Przy kościele mieści się muzeum archeologiczne, a dokładniej muzeum prehistorycznej i podwodnej archeologii, które zwiera kolekcje lokalnego dziedzictwa począwszy od prehistorii, ale również przedmioty odkryte podczas podwodnych eksploracji. Zwiedzanie zaczynam od sal poświęconych poszczególnym epokom, m.in. neolitowi. Dalej znaleziska archeologiczne: ludzkie czaszki, kości, naczynia, biżuteria, groty. Sala ta prowadzi na zadaszoną ekspozycję dotyczącą podwodnych znalezisk. Oglądam ogromne amfory i inne wyłowione naczynia. Jest też mała sala poświęcona dawnemu nurkowaniu. Widzę sprzęt, maski, rurki, harpuny. Dalsza trasa zwiedzania prowadzi przez ogród do wnętrza widzianego wcześniej tylko z zewnątrz romańskiego kościoła. Wnętrze jest prawie puste, brak ołtarza, figur, mebli. Surowe, kamienne wypełnienie z nielicznymi oknami. Widzę zarys prezbiterium, kościół jest jednonawowy. Cztery szklane drzwi prowadzą do podziemi, gdzie widać pierwotne mury. Jedno z wejść wiedzie wijącymi się w górę schodami na wieżę zegarową kościoła, na szczycie której znajduje się dzwon. Akurat, gdy docieram na szczyt 22 – metrowej wieży dzwon bije, oznacza to, że jest godzina 17.30 i mam tylko 20 min do odjazdu pociągu. Pośpiesznie więc wyłapuje jak najwięcej z roztaczającej się na wszystkie strony panoramy, od morza i wielkiej zatoki, przez miasto usłane czerwonymi dachówkami, po Masyw L’Esterel. Migawka strzela dziś bez wytchnienia. Zbiegam szybko po schodach w dół, dziękuję paniom przy wejściu za możliwość bezpłatnego zwiedzania i kieruję się pośpiesznie w kierunku dworca. Po drodze kupuję jeszcze bułkę z serem żółtym, wyglądającą jak bagietka i wpadam zdyszana na dworzec. Mam jeszcze chwilę czasu, przypominam sobie przypadkiem o skasowaniu biletu. Znajduję więc żółty kasownik i mogę już legalnie jechać pociągiem. A w pociągu? Intrygujący pan w wieku około pięćdziesięciu lat śpiewający arabskie pieśni lub modły z słuchawkami na uszach. Jego głos rozlega się w połowie przedziału, ludzie odwracają głowy, żeby przyjrzeć się kto zakłóca spokój. Zerkam na niego co jakiś czas, jest pochłonięty muzyką, uśmiecha się i pośpiewuje, czy raczej wydaje niskie, przeciągłe dźwięki.
Wracam do willi po drodze zahaczając o lody. Wypatruję te o smaku figi, mojego ulubionego owocu krajów śródziemnomorskich. Biorę jedną gałkę, drugą Bounty. Smakuje rzeczywiście jak figa, ma drobne pesteczki, czyli figa została użyta w procesie produkcji, i to, jak widać w całości musiała zostać zmielona. Żadnych aromatów, barwników. Po prostu lody figowe, jak matka natura stworzyła. Bardziej jednak smakują mi świeże figi, które jeszcze nie są, na moje nieszczęście, dojrzałe.
Docieram do willi spóźniona kilka minut. Pędem przebieram szorty na dłuższe spodenki i wpadam zdyszana do kuchni, gdzie czeka Madame z małą dziewczynką. Przyjechała kolejna dostawa francuskiej rodziny. Młode małżeństwo z córeczką. Sympatyczni, dziewczyna pyta o moje imię. Ale pyta po angielsku, Madame już musiała mnie obgadać. Pomagam przygotować kolację, a sama jem drugi raz z rzędu makaron z sosem pomidorowym i duży kawałek tarty z owocami.
Pierwsze co robię po skończeniu pracy to długi, letni prysznic. Jest tak gorąco, a ja w pocie czoła gnałam do willi, do tego praca w kuchni przy grzejącym piekarniku i garnku na rozgrzanej płycie. Za dużo tych atrakcji. Biorę komputer i siadam na małej, prywatnej plaży, do której mam klucz. Morze szumi, i szumi, i szumi.

DZIEŃ 21 1.08.2010
Do tej pory tylko jeden raz miałam okazję rozmawiać w języku angielskim, w kraju, którego mieszkańcy unikają go. Dziś takich okazji miałam trzy.
Rano, po śniadaniu i mszy, po której można było kupić wino w dowolnych ilościach, z naklejką, na której widniał chrześcijański znak, rozmowę zaczął 28 – letni gość Madame, Louis, nazywany jednak Pom – Pom. Po moich nieudolnych próbach wyrażenia się po francusku w końcu zapytałam, czy mówi po angielsku. Przytaknął, co zrzuciło mi kamień z serca. Madame w zasadzie nie jest jego rodziną. Była po prostu drugą żoną jego dziadka. Obecnie nie ma stałego miejsca zamieszkania. Jeździ po świecie. Ostatnio pracował rok w Kambodży na statku wycieczkowym pływającym po jakiejś rzece. Teraz dostał propozycję pracy w hotelu w Paryżu, dlatego na wybrzeżu nie zabawi długo. Nie jest wysoki, ma krótkie, czarne kręcone włosy. Po miłej pogawędce i przyrządzeniu sobie wielkiej, jak mały bochenek chleba, kanapki z wszystkim czym się tylko dało (kiełbasa podobna do salami, sałata, pomidor, jajko, ser żółty, prawdopodobnie Gorgonzolla) pędzę na plażę w zatoce Agay. Mam dużo czasu więc mogę pozwolić sobie na małą wycieczkę.
Zatłoczona plaża nie jest marzeniem zagranicznego turysty. Wypełnia ją drobny żwir i szary pył, który brudzi stopy. Dno morskie wynagradza jednak podłoże rozpościerające się pod ręcznikami plażowymi. Jest piaszczyste, przyjemne w dotyku, aż chce się po nim stąpać. Z góry, na przykład z ulicy biegnącej powyżej, wydaje się jak gdyby morze to było… lazurowe. Od kilku dni jednak zagrożeniem są nielicznie występujące meduzy. Nurkując widzę kilka, jednak plażowicze zdają się nie przejmować ich obecnością. Na wszelki wypadek odpływam z niebezpiecznych terytoriów. W wodzie nie widzę nic godnego uwagi – kilka gatunków nieciekawych ryb, drobne muszelki, jak nad Bałtykiem, piasek pofalowany, jak na pustyni.
Na kraju plaży, na którym się rozbiłam, zostaję osaczona przez Włochów. Po pewnym czasie przychodzi dziewczyna, również Włoszka, jak się później dowiaduję. Widzę, jak nieśmiało szuka miejsca do rozłożenia ręcznika. W końcu wybiera miejsce zupełnie na uboczu, wśród skał. Nie mija kilkanaście minut kiedy przenosi się tuż obok mnie. Prosi o przypilnowanie swoich rzeczy i idzie popływać. Gdy wraca zaczyna rozmowę ze mną. Okazuje się, że to katolicka siostra, która jest w jakimś zgromadzeniu, które rozmawia z ludźmi nie nosząc habitów. Rozmawiamy trochę o teraźniejszości, trochę o wierze, ale ciężko się w tym temacie dogadać w języku obcym, szczególnie, że ona nie mówi dobrze po angielsku. Muzę już wracać, dlatego podaje mi tylko adres skrzynki pocztowej, gdybym kiedyś była w Rzymie, mogłybyśmy się spotkać.
Gdy wracam trzecia, ostatnia, osoba rozmawia ze mną po angielsku. To Juliette, siostra Louisa, a córka gości Madame. Przyjechała tu prosto z Grecji, gdzie pracowała jako malarka elementów wnętrza domu, jak na przykład drzwi, krzeseł itp. Tłumaczy mi, że malowała małpki, cyrk i inne motywy, które zażyczył sobie klient. Jest tutaj z małą, dwuroczną córeczką Zitą. Jej mąż pracuje w tym czasie na farmie, gdzie mieszkają, 150 km na południe od Paryża. Mówi mi, że nie jest zadowolona z lokalizacji, ponieważ farma jest na pustkowiu, wokół żadnych sąsiadów, 10 km na około pusto. Do miasta daleko. W przyszłym roku przeprowadzają się z mężem do Brukseli, woli duże miasto niż wieś. Chwali się, że ma jeszcze jedną córkę w wieku 10 lat, sama wygląda na maksymalnie 30. Zamężna jest od trzech lat. Czyli jeden wielki zamęt, przypuszczam, że starszą córkę ma z innym mężczyzną. Jest nieco zabawna przez noszenie okularów przeciwsłonecznych nawet w domu. Ale jest również miła, chętnie mówi dobrym angielskim, w przeciwieństwie do większości społeczeństwa. Jak mówi Louis, Francuzi znają angielski, ale są zbyt dumni, żeby go używać.
Na kolację robię sobie omlety. W lodówce chłodzi się już wino na wieczór. Znów różowe półwytrawne, większość win produkuje się tu takich. Siadam więc kilkanaście metrów n.p.m. przy willi i wpatrując się w otaczający mnie świat piję winny trunek. Przynoszę sobie komputer i po zmroku piszę. Późnym wieczorem z willi wychodzi najpierw Juliette, po kilku minutach Louis. Macham mu ręką na pożegnanie z mojej ostoi i zatapiam się w monitorze. Po chwili Louis wraca i siada ze mną. Wiedziałam, mężczyźni są tacy przewidywalni. Proponuję mu wino, mam jeszcze prawie połowę. Chętnie przyjmuje ofertę. Rozmawiamy długo o wszystkim, szczególnie interesują mnie jego podróże. Był już w kilkunastu krajach, w tym w Kambodży, Laosie, Indiach, Gujanie Francuskiej, Brazylii, Argentynie, Maroku i wielu europejskich państwach, ale w Polsce nigdy. Zna dobrze kilka języków, oprócz ojczystego francuskiego, także angielski, portugalski i trochę hiszpańskiego. Mówi, że chciałby się jeszcze nauczyć chińskiego, arabskiego i rosyjskiego oraz zwiedzić każdy kraj na Ziemi. Piękne plany, ale bardzo trudne do zrealizowania. Louis nie lubi Francji, mówi, że za dużo tu reguł, zasad, woli prostsze życie, jak w Azji południowo – wschodniej, do której dotarcie jest moim marzeniem. Podróżowanie nie jest takie trudne, ale trzeba mieć dużą motywację i pracować nad tym, bo samo nie przyjdzie. Nie powie „Chodź, jedziemy”, trzeba znaleźć odwagę, spakować się i pojechać. Mam nadzieję, że kiedyś będę mieć tą odwagę i ucieknę na jakiś czas poza kontynent europejski.
Zabawne, że w ciągu jednego dnia poznaję dwie osoby, z którymi mam coś wspólnego. Z Simoną, siostrą z Rzymu, język włoski. Dokładnie dziś rano pomyślałam, a gdyby tak zacząć uczyć się włoskiego po powrocie i za rok pojechać na ERASMUSa do Włoch, nie do Słowenii, jak planuję. W rok ciężko pracując przyswoję język, na tyle, żeby móc studiować. I wtedy pojawia się Simona, mieszkająca w Rzymie, gdzie znajduje się mój potencjalny uniwersytet.
Druga osoba to Louis, chłopak, który żyje tak jak sam tego chce, jeździ po świecie, pała się różną pracą, żeby móc jechać dalej, poznaje ludzi, miejsca. Wraca dopiero co z Azji południowo – wschodniej, do której i ja chcę kiedyś pojechać, jeśli nie braknie mi odwagi. Chciałabym żyć tak jak on i jak wiele innych osób, o których słyszałam i które poznaję. Świat nie ma teraz granic, granicą jest ludzka motywacja.

DZIEŃ 22 2.08.2010
Śpię mocnym snem. Wypite wczoraj wino, popite, już w samotności, puszką piwa, dało o sobie znać i położyło mnie spać prędzej niż myślałam. Budzik o 8.00 jest przekleństwem. Zwlekam się z łóżka, szybka toaleta i do kuchni przygotowywać śniadanie dla sześciu osób. Zamiatanie, mycie podłogi w kuchni i prasowanie zajmuje mi czas do rozpoczęcia robienia obiadu. Podaję pomidory, ugotowane na twardo jajka, cebulę, pieczoną i obraną ze skórki paprykę. Sama robię sobie znów kanapki napakowane dużą ilością witamin, w tym jedną na plażę, i zmierzam w kierunku morza, czyli nad zatoczkę niecałe pół minuty drogi po wyjściu za bramę posesji. Jest dziś wyjątkowo gorąco, mimo, że na niebie pojawiają się cienkie jak piórko chmury. Wydawałoby się, ze słońce świeci przez nie słabiej, ale ja wprost rozpływam się z gorąca. Co chwilę wchodzę do wody, która zdaje się być niewiele chłodniejsza od powietrza. Podczas plażowania zabieram się za francuską krzyżówkę. Sprawdzam, czy zrozumiem którekolwiek z haseł, a jeśli tak, to czy będę znała odpowiedź. Ku mojemu zaskoczeniu obydwa te punkty spełniam przy trzech hasłach. Jestem z siebie naprawdę dumna.
Po południu sprzątam kuchnię z brudnych naczyń, kończę prasowanie i już dopada mnie Madame. Zaczynamy przygotowywać kolację. A jest dopiero 17.00. Nic nowego – sałata i grillowane kanapeczki z bagietki nasmarowane czosnkiem. Dzisiejsze danie główne to szaszłyki, które przygotowuję wraz z matką Juliette i Louisa. Dodatkowo ryż gotowany z pomidorami, papryką, rodzynkami i goździkami, całkiem smaczny swoją drogą. Leniwe popołudnie wlecze się, bo nie mam co robić, kolacja przygotowana. Czekam do 21.00, aż ugrillują się szaszłyki, również na moją kolację. W międzyczasie idę popływać w morzu. Jest teraz takie spokojne, ciepłe. Madame zaskakuje mnie dziś papierosem w ręce, przykładanym co jakiś czas do ust. Pierwszy raz tutaj pali. Ogarnia mnie nie małe zdziwienie, którego jednak nie okazuję. Z mojej perspektywy wydaje się, że mimo swojego silnego charakteru uległa nałogowi, pod wpływem otaczającego ją teraz palącego towarzystwa.
Późnym wieczorem siadam znów we wczorajszym miejscu i piszę, choć nie mam co, bo nie zdarzyło się nic ciekawego. Ot, kolejny dzień pracy na Lazurowym Wybrzeżu.
Ale gdy oglądam film przychodzi do mnie Louis. Słucham, jak opowiada o swojej podróży do Azji. Mówi, że gdziekolwiek się nie pojedzie w pierwszej kolejności trzeba zawierać nowe znajomości, dzięki którym można znaleźć pracę i obniżyć koszty pobytu. Puentę zostawia na koniec, słowa, które zapadają mi w pamięć: „Be cool, be yourself” [Bądź w porządku, bądź sobą], a wtedy wszystko jest możliwe.

DZIEŃ 23 3.08.2008
Moje stosunki z Madame znacznie się poprawiły, uśmiecha się, mówi spokojniej, nie podnosi głosu, nie grymasi. Chyba mnie w końcu polubiła. Pracuję dobrze, wykonuję wszystkie obowiązki, jestem punktualna. Sama czasem zmienia zdanie, mówi co mam zrobić, ale później przekłada na następny dzień, jak na przykład dzisiejsze mycie szyb samochodu. Mówiła o tym już z tydzień temu, z dziś przełożyła na jutro. Ciekawe, czy jutro w końcu uda mi się umyć te okna. Mam nadzieję, że nie, bo to jedna z czynności, których nie lubię. Zdaje mi się wręcz, że z dnia na dzień moja praca jest coraz lżejsza. Począwszy od polerowania lamp, mycia okien na farmie, zamiatania wokół domu, przez sprzątnie szafek w kuchni, mycie piekarnika, po ograniczenie się do przygotowywania posiłków i wykonywanie codziennych obowiązków, jak zamiatanie jadalni, ścielenie łóżka, mycie łazienki. Od czasu do czasu wrzucam coś do pralki, prasuję i robię inne drobne czynności, które można spokojnie nazwać potocznie pierdołami. Część czasu, który spędzam teoretycznie na pracy, zajmuje mi krzątanie się po kuchni i nie robienie nic. Podoba mi się ta praca połączona z odpoczynkiem i małymi wakacjami. Szkoda tylko, że jestem tu sama i tylko od czasu do czasu mam z kim porozmawiać po angielsku. Brakuje kogoś na wieczory, które spędzam samotnie siedząc nad morzem. Samotność, odizolowanie się jest dobre na jakiś czas, czas który mógłby już dla mnie minąć. Ale zapowiada się, że życie towarzyskie reaktywuję dopiero po powrocie.
Póki co osobą, z którą mam największy kontakt, jest Madame, która późnym popołudniem zabiera mnie do dużego marketu E.Leclerc w Saint – Raphael. Mamy kupić trzy rzeczy: bagietki, mięso na jutro i wino. Wychodzimy jednakże z całym koszykiem zakupów. Oprócz trzech bagietek, mięsa i dwóch 3 – litowych kartonów wina z dozownikiem bierzemy jeszcze kilka rzeczy dla mnie: jogurty, syrop do wody, trzy małe pizze i bułeczki z czekoladą. Madame z własnej woli pyta się mnie, co ja chcę. Pierwszy raz. Szukamy też walizki dla mnie, bo moja licha torba rozerwała się już w pierwszym dniu na lotnisku. Niestety w tak dużym sklepie nie ma potrzebnego mi artykułu. Po godzinie wracamy więc do domu. Nie czeka mnie przygotowywanie sałaty i nakrywanie do stołu, bo przed wyjazdem na zakupy Madame poprosiła o to Juliette. Dlatego, gdy przyjeżdżamy piekę tylko dla siebie zakupioną pizzę „trzy sery”, zjadam jogurt i bułeczkę z czekoladą. Resztę zrobią sobie sami, ja kończę pracę, choć prawie nic nie zrobiłam dzisiejszego popołudnia. Jedynie posprzątałam kuchnię i zrobiłam już w całości samodzielnie tartinki z anchois.
Dzisiejszy wieczór spędzam na plaży obok Las Delicias, w miejscu, w którym smażyłam się dziś w wolnym czasie. Po chwili samotności na drugim końcu plaży zjawia się zakochana para z piknikowym sprzętem. Kocyk, świeca i cała torba rzeczy, których nie widzę z daleka. Zaszywają się pomiędzy skałami, po zmroku widzę tylko iskrzące się światełko. Takim to dobrze.

DZIEŃ 24 4.08.2010
Jestem na półmetku. Do powrotu jeszcze 23 dni, to nieco ponad trzy tygodnie. Na wybrzeżu mogę zostać, ale na farmę już nie chce mi się wracać. Szczególnie, że regularnie, co jakiś czas, Madame przypomina mi, żeby nie rozmawiać z Danielem. Dwa dni temu dzwoniła znów do Dominiki, żebym dobrze zrozumiała, jak mam się przy nim zachowywać. Po raz kolejny. Paranoja.
Do południa przygotowuję śniadanie i obiad, prasuję, ścielę łóżko, zamiatam i myję łazienkę Madame. Jedzie na zakupy do sklepu więc nie spiesząc się pracuję spokojnie, oglądając przy tym film przyrodniczy o dżungli.
Standardowe przygotowanie obiadu wygląda następująco (zazwyczaj są to te same składniki): sparzam pomidory, obieram je ze skórki (zawsze) i kroję na plasterki. Podczas gdy pomidory obciekają na durszlaku wkładam paprykę do piekarnika i przypiekam, aż skórka zacznie ciemnieć, a papryka puszczać sok. Wtedy ją również obieram ze skórki. Następnie obieram i kroję w cieniutkie plasterki ogórka, połówkę cebuli, świeżą bazylię, jajka ugotowane na twardo, wyciągam tuńczyka z puszki. Na deser kroję melona i dryluję z pestek. Wszystko to po przygotowaniu kładę na osobne talerzyki i przykrywam przezroczystą folią kuchenną. Produkty te układam na stoliku na kółkach i zostawiam w kuchni. Na dolną półkę stolika kładę dużą drewnianą miskę zrobioną prawdopodobnie z pniaka drzewa oraz drewnianą łyżkę i widelec do mieszania sałatki. Podczas mojej nieobecności Madame przyrządza sos winegret. Piją do tego wodę z lodem oraz wino, zwykle różowe. Ja, po swojej pracy, robię sobie na obiad to na co mam ochotę. Wybór nie jest za duży, ale urozmaicam sobie posiłki. Ostatnio zamiast melona jem brzoskwinie. Później pędzę już na plażę i spędzam tam prawie trzy godziny. I co dzień to samo.
Różnią mi się popołudnia i wieczory. Jak dziś na przykład. Nie uniknęło mnie mycie okien w samochodzie Madame. Na szczęście poszło mi szybko i bezboleśnie. Jak okaże się, że są smugi to nic nie szkodzi, Madame i tak ma słaby wzrok. Już od 17.00 zaczynamy robić kolację, ponieważ Pom Pom wyjeżdża około 21.00 więc trzeba zjeść wcześniej. Przygotowujemy gotowane z warzywami mięso, które z dodatkiem uparowanej kaszy Kus – Kus smakuje wyśmienicie. A robi się je tak: Do garnka z osoloną wodą i ząbkami czosnku wkładamy mięso, z tym, że nie mam pojęcia jakie to mięso. Na pewno z kością i to jakąś taką dziwną, jakby z kręgosłupa, albo ogona. Może to ogon krowy, bo świni swoją drogą jest bardzo smaczny. Nie wiem. Po ponad godzinie wrzucamy pokrojoną w dużą kostkę paprykę i trzy całe cebule. Gdy te już zmiękną dodajemy cukinie przekrojone tylko na pół w poprzek i ćwiartki pomidorów. Na sam koniec dorzucamy do gara cieciorkę konserwową (o ile u nas można w ogóle coś takiego kupić). Wszystko razem ma być miękkie i ugotowane. Kus – Kus Madame zrobiła w ten sposób: do miski nasypała kaszy, zalała niewielką ilością wywaru z mięsa, dodała rodzynek i goździków i powstałą masę zawinęła w ścierkę. Wrzuciła to na specjalny durszlak do kompletu i położyła nad garnkiem. Pod pokrywką jednocześnie dusiło się mięso, a kasza nabierała wody. W ten oto sposób powstało wyjątkowo smaczne danie, pożywne, zdrowe i sycące. No i pierwszy raz w życiu jem cieciorkę, o której do tej pory tylko uczyłam się na zajęciach.
Po uczcie wyjeżdża Louis, przychodzi do mojej wieżyczki koło domu i żegna się. Wymieniamy parę miłych zdań. Mówię, że kiedyś też pojadę do Azji, odpowiada, że może mi dać namiary na swoich znajomych, którzy mi tam pomogą. Dobrze jest być „cool” i znać „cool” ludzi. Mam wielką nadzieję, że kiedyś z tego skorzystam.

DZIEŃ 25 5.08.2010
Znów wieje Mistral. Przeciągi nie równają się żadnym, jakie widziałam i czułam do tej pory. Nie można otworzyć równocześnie drzwi i okna, bo siła wiatru zaraz zamknie je z ogromnym trzaskiem. Nawet otwierając na chwilę drzwi do kuchni, podczas otwartego okna, robię to z trudem. Jednocześnie morze pozostaje niewzruszone na kaprysy pogody. Zadziwiająco spokojne, tylko delikatnie faluje. To cisza przed burzą. Po południu nagle zbierają się ciemne, jak skały wulkaniczne, chmury. Napierają z łatwością na prawie nieruchome białe obłoki. Kumulują się, wyglądają, jak gdyby na niebie zaistniał potężny wybuch i chmary dymu piętrzyły się nad płonącym budynkiem, wdzierając się jedne w drugie. To niesamowite wydarzenie obserwuję z dołu. Równocześnie widzę błękitne niebo i świecące na nim jasno słońce, snujące się przez cały dzień białe obłoki i napierające na nie czarne chmury. Na tym obrazku widoczne jest jeszcze lazurowe morze. Z pewnością niecodzienny widok w tym miejscu. Robi na mnie wrażenie do tego stopnia, że zostawiam na plaży ręcznik i pędzę do domu, aby uwiecznić to ciekawe zjawisko na fotografiach.
Wracam po kilku minutach. Z nieba spada dosłownie kilka kropel wody dających chwilę ochłody dla rozgrzanego ciała. Z tak burzowo wyglądających chmur spodziewać można było się co najmniej ulewy, jednak nic, dalej cisza.
Wieczorem, punkt 20.30 zaczyna się. Niebo zasnuwają ciemne chmury, wieje silny wiatr. Leje. Ulewa jakich mało. Deszcz zacina od strony morza, krople przecinają duszne powietrze niczym brzytwa. Ogrom siły i potęgi pogody tłumi wszystko inne. Z nieba leci grad, z ulicy i skał spływają strumienie brudnej wody, na plaży powstają rzeki uchodzące do morza, które przy brzegu zmienia barwę z lazurowej na brunatną. Woda leje się zewsząd, z nieba, z ziemi, z dachów. Istny potop.

DZIEŃ 26 6.08.2010
Nad ranem mam sen, taki, z którego nie chce się budzić, czeka się końca, jest się ciekawym co się wydarzy. Ale nie. Dwadzieścia po siódmej do moich drzwi puka Madame ubrana w piżamę. Mówi, że goście dziś wyjeżdżają i trzeba przygotować śniadanie wcześniej. Zbieram się więc szybko i podaję posiłek. Nie bardzo mi się to podoba, bo to dodatkowa godzina pracy. Ale przymykam na to oko. Od wyjeżdżających gości dostaję w sumie 50 EURO napiwku. Póki co stawka stale rośnie, najpierw 10, później 20, a dziś 30 + 20. To mi się podoba, warto było wstać wcześniej. Żegnam się więc z gośćmi i zachęcam Juliette do odwiedzenia Krakowa, umówimy się wtedy na kawę, jak sama proponuje. Wczoraj rozmawiałyśmy na temat kosztów życia w naszych państwach. Francja jest droga, a Paryż i Lazurowe Wybrzeże to szczyt piramidy cenowej. Za małe mieszkanie, studio, w Paryżu trzeba zapłacić 500 – 600 EURO. Jej matka wynajmuje takie mieszkanie w centrum, 18 metrów kwadratowych za 600 EURO, Juliette mówi, że to naprawdę dobra cena, jak na Paryż. Gdy mówię jej o cenach w Krakowie zadziwia ją, że jest tu tak tanio. W hostelu można przespać się przecież za 25 EURO, do tego dochodzą tanie loty i niedrogie jedzenie, jak na warunki europejskie. Dlatego właśnie Kraków i inne polskie miasta są atrakcyjne dla zagranicznych turystów.
Poranną pracę kończę wcześnie, koło południa. Pomagam Madame zwodować jej kajak. Mówi, że jutro po południu popłyniemy jej łodzią. Miło, że w końcu to zaproponowała, myślałam, że już przepadła szansa darmowego rejsu.
Plaża dziś wygląda jak pobojowisko. Sterty kamieni, które spływały wczoraj rzekami do morza, wyrzucone na brzeg wały wysuszonych glonów, zmieniona linia brzegowa. To skutki wczorajszej ulewy. Na przekór jednak ludzi coraz więcej, zapełniają wszelkie wolne miejsca. Te najlepsze oczywiście są okupowane od rana. Ja się nie przejmuję, gdzie się położę będzie dobrze. Jestem sama, wystarczy mi skrawek kamienistej plaży. Moja słomiana mata jest już w opłakanym stanie, połamane słomki, dziury, porwany materiał. Lazurowe Wybrzeże ją powoli, ale skutecznie wykańcza. To już ostatnie dni jej żywota. Później trzeba ją będzie wyprosić z tego świata.
Gdy wracam zastaję już siostrę Madame, tak oczekiwaną. Jest lekko przy kości, ma łagodniejszą twarz, która nie straszy wielkimi piegami i krzywym nosem. W ręce trzyma smycz, a na niej jamnika, który z zaciekłością szczeka na mój widok. Chcę do niego podejść, pogłaskać, ale siostra Madame mnie ostrzega, lepiej, żebym tego nie robiła. Jedna z życiowych prawd się sprawdza: im mniejszy pies, tym głośniej szczeka.
Dziś mam dużo prania, wyjechały cztery osoby i dziecko. Ale ważniejsze jest teraz upieczenie tarty z morelami i przygotowanie dwóch brytfanek tartinek. O 18.00 zaczyna się przyjęcie koktajlowe, bynajmniej bez koktajlu. Podaję tartinki i malutkie kawałeczki pizzy. Do tego oliwki, woda, różowe wino, gin i Schweppes. Przychodzą dwa starsze małżeństwa i jedna samotna babcia. Siedzą sobie w salonie pogryzając przekąski, następnie przenoszą się na zewnątrz siadając przy plastikowym stoliku, tuż przy skałach. 19.30 jestem wolna, nie przygotowuję kolacji. Jem sama kawałek pizzy, jogurt, brzoskwinię i kawałek tarty, którą sama upiekłam.
Po prysznicu idę na spacer. Nogi zanoszą mnie aż nad zatokę Agay. Spaceruję boso po plaży, a woda obmywa mi stopy. Słońce zachodzi, zapada zmrok. Siadam przy budce ratowników wodnych i wypijam kolejne piwo z mojego sześciopaku. Morze delikatnie faluje, tworząc malutkie bałwany rozbijające się o piaszczysty brzeg. Jest pięknie.

DZIEŃ 27 7.08.2010
Wreszcie sobota i więcej luzu. Prasowanie zajmuje mi dziś ponad półtorej godziny, a to jeszcze nie wszystko, bo nazbierało się sporo prześcieradeł i ręczników po gościach. Sam kołnierzyk koszulki Madame prasuję dziś 10 minut, bo okazało się, że był rzekomo niedoprasowany. Muszę poprawić go tak, aby nie było ani jednej fałdki. Drugim zarzutem dziś jest zbyt grube ciasto na tartę, choć ma jakieś 3 mm wysokości. Madame sama je rozwałkowywała, a teraz mówi, żeby robić cieńsze. Na szczęście tłumaczy to spokojnie i z lekkim grymasem na twarzy przypominającym uśmiech. Przy prasowaniu oglądam bardzo ciekawe filmy przyrodnicze, o lasach klimatu umiarkowanego i wielkich równinach. Po obiedzie umawiamy się z Madame na 16.30 – 17.00, aby przepłynąć się łodzią. Okazuje się też, że siostry Madame nie ma. Przyjechała tylko na wczorajszy koktajl i wyjechała. O ile to w ogóle była jej siostra…
Po trzech godzinach na plaży zjawiam się w willi i zmierzamy z Madame w kierunku zatoczki, w której przycumowany jest kajak, a gdzie Madame ze swoimi gośćmi ma w zwyczaju plażować. Pełnię oczywiście rolę przysłowiowego murzyna – niosę wiosło i kotwicę. Biorę ze sobą plecak, a w nim zapakowany w dwie siatki foliowe i futerał aparat. Zakładam dodatkowo osłonę przeciwdeszczową, jakbym wierzyła, że gdyby co, pomoże. Łodzi się nie boję, ale ten kajak przy dzisiejszych sporych falach i zdolnościach kierowania Madame oraz jej potykającym się chodzie nie wróży dobrze. Lepiej się zabezpieczyć.
Ona pierwsza wchodzi do kajaku, podaję jej kotwicę i jej plecaczek. Na pocieszenie mówi mi, że dzisiejszego poranka jakiś chłopak nurkując spowodował, że jej plecak wpadł do wody. Może jednak się wrócę i zostawię mój sprzęt bezpiecznie w pokoju? Nie, chęć zrobienia nowych zdjęć z innej perspektywy jest silniejsza. Wsiadam. Madame wiosłuje, mam wrażenie, że kajak zaraz się przegibnie więc kurczowo trzymam się burt i próbuję równoważyć uderzające fale. Gdy jesteśmy w połowie drogi do łodzi, a jest to odcinek bardzo krótki, czuję narastającą ulgę. Dopływamy. Siłujemy się ze sznurkiem wiążącym drabinkę. Po pięciu minutach udaje się nam go rozwiązać. Mój plecak jest już bezpiecznie na łodzi, ja tuż za nim. To połowa sukcesu, trzeba będzie jeszcze wrócić.
Trzymam kajak na sznurku, Madame coś sprawdza tu i tam. Odpala silnik, ale nie chce zaskoczyć. Prosi mnie więc, abym pościskała trochę pompkę od paliwa. Udaję, że to robię, bo przychodzi mi to z wielkim trudem. W końcu silnik zapala. Teraz trzeba wyciągnąć kotwicę. Z trudem udaje mi się tego dokonać. Madame mówi co mam robić, ale prawie nic nie rozumiem. Trochę się przez to denerwuje. Wchodzę na dziób i mam coś zrobić trzymając na sznurku kajak. Wydaje mi się, że mam odwiązać liny od łodzi i przywiązać do boi kajak. Próbuję to zrobić, ale wciąż słyszę od Madame „non” [nie]. Pokazuje mi co mam robić, ale nic, a nic nie rozumiem. W końcu stwierdza, że to za trudne, gdy nic nie rozumiem i że nie popłyniemy, bo boi się, że później nie zakotwiczymy. Przekłada nasz rejs na przyjazd swojej siostry i jej pomocnicy, Rosjanki. Ona przynajmniej zrozumie co ma zrobić. Zarzucam kotwicę z kajaku i podpływam po Madame. Wtem jakiś mężczyzna krzyczy do mnie coś, czego nie rozumiem. Odkrzykuję więc, ze nie mówię po francusku. Facet ten przypatrywał nam się z brzegu, wyraźnie zainteresowany naszymi poczynaniami na łodzi, a teraz przypłynął prawdopodobnie pomóc. Madame jednak nie chce żadnej pomocy. Mam wrażenie, że szczególnie, gdy jest ona od mężczyzny. Odpływamy więc powrotem do zatoczki. Po drodze jednak, wśród skał Madame wpływa na nurkującego mężczyznę. Zamiast skręcić wcześniej, to centralnie w niego uderza, mimo, że obserwowała go już od dłuższego czasu. Myślała prawdopodobnie, że rozpłynie się w tej wodzie. Wymieniają po zdaniu z uśmiechem, facet jak sądzę śmieje się z niej wraz ze swoimi znajomymi. Po zejściu na ląd biorę cedzak na kiju i pływamy kajakiem po zatoce, która oddzielona jest od morza skałami i zbieram śmieci, które naniosła woda. Pełno to glonów, igieł, patyków i plastikowych odpadków. Robimy trzy rundy przerywane postojami na wyrzucenie śmieci. Madame mówi, że musimy już przestać, bo słońce mocno praży, a ona nie ma czapki. Pyta się, czy chcę popływać w zatoce. Cóż mam zrobić, to już czas pracy więc… pewnie, że chcę. Przynoszę sobie maskę do nurkowania i rurkę, która odłamuje się, mimo, że rano skleiłam ją szybkoschnącym klejem. Muszę wymyślić inny sposób na naprawienie mojego zestawu „mały nurek”. Pływamy chwilę z Madame, jakbym była jej gościem, a nie pracownikiem. Pewnie czuje się samotna, bo wszyscy już wyjechali, a jej siostra przyjedzie dopiero we wtorek lub środę. Po wyjściu na podmurowany brzeg Madame z uwagą obserwuje chłopców, którzy wtargnęli do jej zatoki i wspięli się na otaczające ją skały. Skaczą do wody, Madame nie spuszcza ich z oczu, mówi mi, jak gdybym nie wiedziała, że to teren prywatny. Pytam, czy mogłabym popływać kajakiem w przyszłym tygodniu. Madame pozwala mi, ale tylko niedaleko, przy brzegu. Boi się o mnie, bardziej niż ja sama.
Po powrocie dzwoni do Dominiki i daje mi słuchawkę. Dominika tłumaczy mi, że Madame zapewnia, że weźmie mnie na łódź, ale dopiero jak przyjedzie jej siostra, bo to za trudne, gdy nie możemy się porozumieć. Zrozumiałam to sama, gdy mi powiedziała, ale musi się upewnić, że dobrze rozumiem. Chyba zaryzykuję i stwierdzę, że jest na swój sposób miła. Nie powiedziałabym tego jeszcze kilkanaście dni temu.

DZIEŃ 28 8.08.2010
Dziś wielki dzień, jadę w miejsce, gdzie przechadzać będę się tymi samymi ulicami co sławni aktorzy, reżyserzy, filmowa śmietanka towarzyska tego świata. Ale równocześnie jest to miasto, w którym Rzymianie osiedlili się już 154 lata przed Chrystusem, czego dowody daje niewielkie stare miasto górujące nad nowoczesnymi hotelami. Cannes.
Wstaję wcześniej, żeby się przygotować, zjeść śniadanie, zrobić kanapki na drogę i obsłużyć Madame. 9.02 mam pociąg z Antheor’u, to 20 minut drogi od willi. Szybkim krokiem ruszam w kierunku małego peronu, po drodze, w przeciągu dokładnie 17 minut mija mnie 49 kolarzy. To średnio prawie trzech na minutę. Koło mojego domu z pewnością nie ma takiej frekwencji. Bilet kupuję u młodego, przystojnego, a zarazem przemiłego konduktora. Kosztuje 4 EURO, znów nie mam zniżki. Na trasie mam tylko 4 przystanki, na piątym wysiadam. Trasa wiedzie brzegiem morza, podziwiam widoki. Objeżdżam Masyw L’Esterel, po drodze widać zraszane pola golfowe, miasteczko z niewielkimi, uroczymi zabudowaniami fortecznymi. Przystanek przed końcem to Cannes – le – Bocca, wzdłuż dalszej części trasy po prawej stronie ciągnie się wąska, piaszczysta plaża, po drugiej stronie natomiast widzę strefę przemysłową z licznymi magazynami. W oddali pojawia mi się port z wielkimi statkami. To główny port Cannes, poza nim we wschodniej części miasta jest drugi, mniejszy. Po nieco ponad 20 minutach wysiadam z pociągu.
Mam przy sobie naszkicowaną wczorajszego wieczora mapkę centrum. Kieruję się na południe, w stronę morza, gdzie znajdę informację turystyczną, gdyż ta przy dworcu jest zamknięta w niedziele. Po drodze natykam się na kościół Notre Dame de Bon Voyage, który zaznaczyłam na planie. Mam szczęście, akurat rozpoczyna się msza. Wchodzę więc narzucając na ramiona chustę i uczestniczę we mszy, na której zaskakująco dużo jest osób z Azji, na moje oko z Filipin. Po liturgii robię kilka ujęć we wnętrzu i opuszczam świątynię. Gdy dochodzę do wybrzeża oczom ukazuje się wielki budynek na promenadzie. Nie jest specjalnie urodziwy, perełka architektoniczna to to nie jest. Wisi na nim wielki plakat, zasłaniając front. Na szerokich schodach rozłożony jest krwisto – czerwony dywan. To Palais Des Festivals Et Des Congres, miejsce, bodaj najsłynniejszych na świecie, festiwali filmowych. Lokalizacja zachwyca, budynek usytuowany jest pomiędzy morzem, a najważniejszą ulicą miasta Croisette, przy której ulokowały się najbardziej majestatyczne i najdroższe hotele kurortu, w których podczas festiwali mieszkają największe gwiazdy naszego globu.
Zaglądam do informacji turystycznej. Pełno tu rozmaitych ulotek, folderów, magazynów. Podchodzę do pani, która w skrócie opowie mi o najważniejszych obiektach wartych zobaczenia. Po kilkuminutowej rozmowie wychodzę z rękoma pełnymi informatorów i mapek.
Pierwszy obowiązkowy punkt to oczywiście czerwony dywan pałacu. W jednej chwili zdjęcie robi sobie kilka osób, tak jest cały czas, z tym, że z biegiem dnia osób przybywa. Wciskam się więc między tłum i również pozuję do zdjęcia. Po kilku minutach niezdarnemu panu udaje się w końcu wykonać kilka ujęć.
Kieruję się do starego miasta, nazywanego Le Suquet, ulokowanego na wzniesieniu. Idę krętymi, brukowanymi ulicami wśród jasnych kamieniczek z kolorowymi, jak wszędzie, okiennicami. Sceneria, jak z najlepszego francuskiego filmu. Dochodzę na szczyt, gdzie znajduje się zaadaptowana na muzeum antycznych i śródziemnomorskich cywilizacji (Musee de la Castre) cytadela z wieżą zegarową, kościół i prawdopodobnie pozostałości murów obronnych. Miejsce to jest najlepszym punktem widokowym w Cannes, roztacza się stąd panorama na całe miasto i wybrzeże.
Wtem słyszę dzięki muzyki, które zdają się narastać. Po chwili widzę wkraczającą na kamienny plac grupę ludzi ubranych w stroje ludowe z trzema mężczyznami na przedzie grającymi na fletach i bębnach. Dmą w drewniane rurki wydobywając niezwykle ciekawe, dźwięczne brzmienie. Zatrzymują się na środku i dają małe przedstawienie. Grają, tańczą, śpiewają. Jedna z kobiet trzyma korzeń drzewa obwiązany kolorowymi wstążkami, jest główną tancerką. Gdy starszy pan zapala w środku patyki kobieta tańczy wokół ogniska podskakując i wymachując nogami. Gdy kończy reszta kobiet robi to samo. Na koniec dokonuje się spalenia korzenia, który jest prawdopodobnie symbolem czegoś. Drzewo pali się chwilę, a następnie kobieta wyciąga je z ognia i daje elegancko ubranemu mężczyźnie, stojącemu w pobliżu. Może ma go chronić przez złymi mocami, może przynieść szczęście?
Schodzę ze wzgórza zadowolona, że udało mi się zobaczyć miejscowy folklor. Znów błądzę wąskimi uliczkami pełnymi kawiarenek i małych restauracji. Wchodzę w ulicę z produktami lokalnymi, jak poinformowała mnie rano dziewczyna biurze IT. Można kupić tu przyprawy, oliwki, produkty z lawendy, lniane ubrania, ale także tani kicz z Chin. Nie mogę przejść z pustymi rękoma więc dla siebie też wypatruję dwa ciuszki. Szczególnie, gdy większość sklepów jest dziś zamknięta. Tego nie wzięłam pod uwagę, u nas w niedzielę sklepy są otwarte, a w takim mieście, gdyby należałoby ono do Polski, sklepy otwarte byłyby 24/7. Straszne, ale jakże prawdziwe.
Po spacerze na starym mieście decyduję się na wycieczkę statkiem na wyspę Ile Saint – Honorat. To jedna z dwóch wysp nazywanych Iles de Lerins , gdzie lokalni przewoźnicy oferują kursy. Płacę 11 EURO i wchodzę na pokład niewielkiego statku wycieczkowego. Mój refleks, a właściwie pobyt w toalecie, powoduje, że wchodzę na łajbę ostatnia. Nie przeszkadza mi to jednak w zajęciu jednego z najlepszym miejsc. Tuż na rufie w centralnym miejscu z widokiem na kierunek podróży. Dlaczego nikt tu przede mną nie siadł? Czyżby czekało na mnie?
Jak podaje ulotka dotycząca wysp Lerins wizyta na Saint – Honorat jest podróżą w czasie, który na tej wyspie niemal się zatrzymał. Jedynie nowoczesne łodzie przycumowane u wybrzeży przywołują 21 wiek. Spotkania z zakonnikami przynoszą wyciszenie i spokój. Jednak mimo zachęty do medytacji Cystersi, którzy żyją tu cały rok, czas spędzają aktywnie, produkując wyśmienite wina i likier nazywany Lerina. Wspaniały sposób na połączenie biznesu i przyjemności z kontemplacją i degustacją wina.
Odpływamy wraz nieliczną grupą turystów. Ile Saint – Honorat jest równoległa do Ile Sainte – Marguerite, ale bardziej wysunięta w morze. Obydwie jednak leżą blisko brzegu, podróż zajmuje około 20 minut. Po dotarciu turyści żądni powrotu tłoczą się na nabrzeżu. Swój spacer po wyspie rozpoczynam od obejścia zachodniej części. Mijam po drodze kilka nieczynnych już kaplic. Środek wysepki porastają plantacje winorośli, z których miejscowi mnisi produkują różne, w zależności od szczepu, gatunki win, między innymi Pinot Noir, Syrah, Mourvedre, Chardonnay. Dochodzę do centralnego miejsca wyspy – zabudowań mnichów z kościołem i fortyfikacjami na czele. Wstęp na basztę kosztuje 3 EURO, odpuszczam sobie więc tą wątpliwą przyjemność, bo nie wydaj mi się, żeby poza wejściem na górę i podziwianiem widoku z niewielkiej wieży, było w środku coś wartego uwagi i zapłaty ok. 12 zł. Zmierzam w kierunku kościoła przez klasztorne krużganki po drodze wstępując do sklepiku z produktami tworzonymi przez mnichów. Ceny win zwalają z nóg, likiery, w tym mandarynkowe, są bardziej dostępne, ale wciąż nie na moją kieszeń. Wychodzę więc obywszy się smakiem.
Wkraczam za bramę, a moim oczom ukazuje się niesamowity widok. Kamienny, ogromny łuk strzegący wejścia, za nim aleja usłana wysokimi palmami, w tle majestatyczny kościół, z wysoką wieżą. Obrazek jak z filmów Bollywood. Cudnie. Nie mogąc się nadziwić pięknu powoli zmierzam ku wejściu do kościoła. Jak wiele razy już mogłam się przekonać, to co robi wrażenie na zewnątrz, rozczarowuje w środku. Wychodzę więc pospiesznie i wpatruję się jeszcze chwilę w elewację.
Wyspa ta była miejscem osiedlenia się zakonu już w piątym wieku, mnisi żyją tu aż po dzień dzisiejszy. W XI wieku, w czasach rewolucji Francuskiej, mnisi postawili tu zabudowania, z których znaczna część istnieje do dzisiaj. Wyspę zamieszkują dwa zgromadzenia mnichów. Pierwsze budowało tu w X i XIII wieku, drugie w wieku XI po południowej stronie wyspy, przy morzu wybudowało wieżę obronną, która jest unikalnym monumentem zakonnym we Francji.
Kontynuuję wycieczkę po wyspie obchodząc jej wschodnią część. Łańcuch siedmiu kaplic tworzy duchową drogę wokół wyspy. Antagonizmem wydają się być dwie wyrzutnie zlokalizowane po przeciwnych stronach wyspy, które służyły do obrony przed piratami. Zbudował je młody Napoleon Bonaparte w roku 1793. Odpierały one ataki wrogich statków wyrzucając płonące kule z częstotliwością jedna na 10 minut. Widzę swego rodzaju piece do rozżarzania kul, czytam opisy działania i spoglądam na schematy, bardzo jasno wytłumaczone.
Znajduję dogodne miejsce, aby chwilę popływać. Później, mijając mały port, podążam do punktu docelowego, skąd odpływa stek powrotny do Cannes. Wycieczkę uznaję za bardzo udaną i cieszę się, że się na nią zdecydowałam. Pieniądze to nie wszystko.
Po powrocie do wielkiej cywilizacji oglądam wystawę poświęconą festiwalom filmowym w Cannes, ale rozczarowuje mnie, gdyż znajduję jedynie kilka zdjęć z tegorocznego wydarzenia, reszta fotografii jest przygotowana do sprzedaży. Sklep ten nazwano wystawą dla polepszenia sprzedaży. Ciekawe.
Kończąc zwiedzanie przechadzam się najważniejszą ulicą w mieście – Croisette podziwiając ogromne hotele dla obrzydliwie bogatej klienteli. Wśród nich znajdują się m.in. pięciogwiazdkowy Carlton, Majestic Barriere, Martinez Hotel i Palais Stephanie. Martinez Hotel zdaje się być najwytworniejszym z wszystkich, ceny pokoju zaczynają się tu od 610 EURO, a za śniadanie zapłacimy 36 EURO. Przed hotelami stoją samochody o jakich mi się nawet nie śniło: Ferrari, Lamborghini, Hamann. Hotele przeplatają się z licznymi kasynami, których wejść strzegą ubrani na czarno ochroniarze. Ciekawe, czy w moim czerwonym topie, białej spódnicy i japonkach wpuściliby mnie do środka. Nie wydaje mi się. Trochę mi głupio, ale zaglądam do ekskluzywnego sklepu YvesSaintLaurent. Z czystej ciekawości, podoba mi się sukienka przy wejściu, ale szukanie metki wydaje się być zbyt prostackie. Po kryjomu więc wypatruję kuse futerko i zerkam na metkę: 14.000 EURO. Nigdy nie widziałam tyle pieniędzy na raz.
Wracam na dworzec kupując po drodze dwa wina, jedno o nazwie Saint Tropez, produkowane oczywiście w regionie Prowansji, drugie Pinot Noir z nutką czereśni, czarnej porzeczki i brzoskwini. Dziś jednak nie mam siły, żeby ich spróbować, może jutro. Przestępując próg willi o 19.20 spostrzegam piekące się faszerowane pomidory i bakłażany. Podczas mojej nieobecności Madame przygotowała kolację, którą ja miałam dziś zrobić. Jestem pozytywnie zaskoczona. Do posiłku proponuje mi dziś wino, mówi, że jest sama i nie wypije wszystkiego. Spożywając warzywa z mięsem popijam więc różowe Terres Ocrees. Mojego nie mam siły już spróbować. Nachodziłam się dzisiaj. Nogi odmawiają już posłuszeństwa, najlepszym dla nich lekarstwem będzie sen… Chrap, chrap… Chwila… przecież ja nie chrapię…

DZIEŃ 29 9.08.2010
Dziś czeka mnie sprzątanie pokoi i przygotowanie ich na przyjazd nowych gości. Kończę koło południa, pożyczam kajak Madame i wypływam w morze. Nie jest to kajak taki, jak na rzeki – wąski, długi, z siedzeniami w głębi. Ta łódka jest szeroka, cała z plastiku, siedzi się na wierzchu. Mocuję się ze sznurkami i łańcuchem, które mocują kajak do prywatnego nabrzeża. Muszę go także zwodować, co nie jest wcale trudne, po prostu bezlitośnie wpycham go do wody. Niepewnie wiosłuję pomiędzy dużymi falami, ale po jakimś czasie przyzwyczajam się do falującego morza i śmiało płynę przez pierwszą zatokę. Obserwuję wybrzeże z drugiej strony, dowiaduję się faktów, o których nie wiedziałam. Płynę wzdłuż skał, nie wypuszczam się w morze, to mój pierwszy raz w kajaku, nie licząc nieudanej wycieczki łodzią z Madame kilka dni wcześniej. Jednak idzie mi nieźle, płynę więc z powrotem, przecinając zatokę, daleko od brzegu na drugą stronę willi, na naszą małą plażę. Korzystam z okazji i pływam chwilę w morzu, jest takie ciepłe. Dzisiejszy dzień jest pochmurny, słońce wychodzi co jakiś czas. Do dziś pogoda była wymarzona, pojawiały się co kilka dni pojedyncze białe obłoki, oby obecne chmury były tylko przejściowe.
Punkt 14.00 zabieram się z Christianem i jego żoną na zakupy do Frejus w poszukiwaniu walizki dla mnie, gdyż moja torba na niewiele się już zda po rozerwaniu kieszeni na lotnisku pierwszego dnia. Chcę kupić coś solidnego i na kółkach, bo dość mam ciągłego mordowania się z noszeniem ciężkich toreb i wyciskaniu przez to siódmych potów. Trudno, kilka kilogramów z dopuszczalnego bagażu poleci, ale przynajmniej będę się przemieszczać jak człowiek. Gdy tylko przypomnę sobie moje przejście przez terminal tamtego dnia, a był on długi chyba na pół kilometra, aż mnie ciarki przechodzą. Nigdy więcej. Lecę samolotem któryś raz i wciąż wyglądam, jakby mnie nie było stać na bilet, ludzie pewnie myślą, że lecę do rodziny z tą moją szmacianą torbą. Koniec z tym. W Decathlonie wypatruję porządną torbę na kółkach, które wykonane są z jakiegoś tworzywa, nie stukającego wieśniacko, gdy się nią jedzie. Waży 4 kg, to bardzo dużo, zważając na mój limit 20 kg, ale najwyżej dopłacę za nadbagaż w razie potrzeby. Choć przyjeżdżając tu miałam wolne 5 kg. Ale nie z powrotem, zabieram przecież wino, tego sobie nie daruję.
Wracam godzinę spóźniona, ale Madame nie robi scen, w końcu musiałam kupić coś ważnego. Zabieram się za mycie podłóg, szafek, luster, piekarnika. Wszystko to zabiera mi bardzo mało czasu. Przed 19.00 Madame mówi, że jestem już wolna, bo ona nie je dziś kolacji w domu, gdyż wychodzi i wróci późnym wieczorem. Bardzo mnie to cieszy, jednak z powodu średniej pogody i mojego dzisiejszego lenistwa nigdzie nie wychodzę. Siedzę w domu i oglądam zdjęcia z wczorajszego dnia popijając wino Saint Tropez. Dziś miło powspominać, a co będzie za miesiąc, rok, kilka lat?

DZIEŃ 30 10.08.2010
Od rana niebo zasnute jest chmurami, słońce nieśmiało przebija się przez rozrzedzone obłoki. Można nazwać to małym załamaniem pogody, gdyż od mojego przyjazdu tu, aż do wczoraj, niebo było błękitne, co kilka dni pojawiały się nieliczne białe baranki. Na moje szczęście po południu pogoda poprawia się i moje trzy godziny wolnego spędzam na słońcu. Idę na plażę w Agay dla urozmaicenia. Dzieci bawią się niewielkimi deskami udając, że surfują na falach, które rozbijają się o żwirowy brzeg. Gdy nadchodzi jedna z nich rzucają deskę, biegną za nią i wskakują sunąc po wodzie. Płynę do najbliższej boji, to dystans ponad dwóch długości basenu. Na miejscu spotykam dwoje sympatycznych ludzi, którzy witają się ze mną po francusku i wymieniają parę zdań. Stwierdzają, że Polska jest bardzo daleko, przypuszczali, że jestem Włoszką. Życzą miłego dnia i odpływają.
Przed południem rozmawiam z Dominiką. Ponieważ Madame pojechała na zakupy wykorzystuję to, że jestem sama w willi. Koleżanka przerywa co jakiś czas pogawędkę obsługując interesantów, którzy przychodzą do polskiego konsulatu w Lille, gdzie odbywa staż. Przekazuje mi, że Madame jest ze mnie bardzo zadowolona, pracuję szybko i dobrze, mimo trudności językowych. Czyli i ona i ja jesteśmy w dobrej sytuacji, ona ma solidnego pracownika, a ja zarabiam lekką pracą w swoim rytmie, bez pośpiechu i stresu. Ale od dziś zwalniam tempo, choć i tak nie było ono zbyt szybkie, dlatego popołudniowe prasowanie wykonuję nadzwyczaj wolno, zdążam przy tym oglądnąć dwa prawie godzinne filmy dokumentalne. To się nazywa praca.
Na obiad robię sobie sałatkę typu „bomba witaminowa”: pomidory, cebula, ogórek, papryka, oliwki, jajko, szynka, bazylia i oliwa z oliwek, używana tu do wszystkiego i w nieograniczonych ilościach. Postanawiam skończyć z obżarstwem i zacząć dbać o ilości spożywanego pożywienia. Moja waga rośnie i zaczyna mnie to poważnie niepokoić. Powiedziałam sobie kiedyś, że nie będę taka, jak wszystkie kobiety dwa razy ode mnie starsze – zaniedbana, z fałdami na brzuchu i wielkim cellulitem na udach. O nie!
Madame znów dziś wieczorem wychodzi. Jem więc sama faszerowane pomidory z ugotowanym według przepisu Madame ryżem – z goździkami, rodzynkami i cebulą. Smakuje naprawdę wyśmienicie. Wieczorem podążam na plażę w zatoce Antheor’u. Mijam domy, wille, hoteliki. Ulica ciągnie się od Agay, aż do Antheor’u jak odcinki „Mody na sukces”. Tyleż samo też jest numerów domów, dochodzą one do około 3000. Ale co ciekawe numery nie następują kolejno po sobie. Przy tej drodze przeskakują co 40. Jedna willa ma numer 1148, a następna już 1188 i jest to regułą. Ciekawa jestem przyczyn takiej numeracji. Gdyby liczono po kolei, moja willa miałaby prawdopodobnie numer 24, a nie 994. I pomyśleć, że mój dom w Polsce mógłby stać przy numerze 1180.

DZIEŃ 31 11.08.2010
Drugi raz na targu. Błądzę wśród kolorowych warzyw i owoców, oliwek, serów, świeżego pieczywa, obrusów, lawendowych mydełek. Jest tylko jeden problem – jestem tragarzem Madame.
Drugi raz także poleruję lampy. Nie do wiary, że po kilku kolejnych porcjach preparatu „Mirror” wciąż są tak samo zaśniedziałe. Ale wyglądają dużo lepiej, a efekt końcowy liczy się bardziej niż sposób wykonania. Po przygotowaniu obiadu dla dwóch osób, bo przyjeżdża dziś siostra Madame wraz ze swoją pracownicą, dostaję polecenie poczekania na nie w swoim pokoju lub gdzieś na widoku. Pytam dlaczego, przecież to mój czas wolny i pracę zaczynam o 16.00. Dodatkowo mam poczekać na dziewczynę, abyśmy razem zjadły obiad. Buntuję się. Mówię, że jestem głodna i chcę iść na plażę. Widzi, że jestem zła więc pozwala mi zjeść od razu i iść na prywatną plażę, z której zawoła mnie, gdy przybędą goście. Kompletnie nie rozumiem jej toku myślenia. Mam czekać, aby je powitać?
Po pierwszej przyjeżdżają. Madame woła mnie z białego mostku wiszącego nad plażą. Stoi z nią rzekomo dziewczyna z Rosji. Macham jej na przywitanie, odmachuje z wymuszonym uśmiechem. Wychodzę po schodkach i przedstawiam się. To Julia. Pokazuję jej co ma na obiad, jednak nie chce kupionej rano bułki fugasa z nadzieniem z kebaba. Mówi, że nie je chleba. Pokazuję więc co może sobie zjeść, na wszystko kręci nosem. Przywiozła sobie własne płatki śniadaniowe Fitness i jogurty muesli. Zapowiada się ciekawie. Bierze jajka i patelnię, ale po chwili je odkłada i mówi, że jednak zje jogurt, mimo, że jest głodna. Nie jest przyzwyczajona do długiego przygotowywania potraw, ugotowanie ryżu to stanowczo zbyt długie zajęcie. Rozchodzimy się, ja z powrotem na plażę, ona do swojego pokoju w budynku gardienów.
Jest ładna, niewysoka, normalnej budowy, z długimi, czarnymi włosami. Jest przy tym bardzo opalona i nie wygląda bynajmniej na Rosjankę. Paznokcie u rąk i u nóg ma pomalowane na jaskrawy kolor. Ubrana w brązowe rybaczki, koszulkę i całkiem niezłe sandałki wygląda jakby przyjechała na wczasy, nie do pracy. A ma pracować tu razem ze mną. Ciekawe jak to będzie, bo od Dominiki usłyszałam, że nie przejmuje się zbytnio obowiązkami.
Po południu punkt 16.00 wkraczam do kuchni. Ona już tam jest, myślałam, że się spóźni. Zaczęła już wkładać naczynia do zmywarki. Sprzątamy więc razem kuchnię i rozmawiamy udając, że pracujemy. Ona siedzi, a ja stoję na środku z miotłą. Gdy wchodzi Madame oczywiście jesteśmy w trakcie wykonywania różnych czynności. Dostajemy za zadanie nawoskować dwa krzesła i dwie skrzynie, które stoją pod zadaszonym wejściem do willi. Julia jest zdzwoniona, że musimy tak pracować. Pobieżnie więc przeciera szmatką meble. Po kilkunastu minutach powinnyśmy skończyć, ale nie spieszymy się, dużo rozmawiamy więc zajmuje nam to znacznie więcej czasu.
Przyrządzamy z Madame pieczeń i francuską potrawę Ratatouille. Gdy wszystko dusi się już na ogniu ku mojemu zaskoczeniu jesteśmy wolne i idziemy do mojego pokoju rzekomo oglądać telewizję. Naprawdę jednak pokazuję Julii moje zdjęcia, gdyż to ją interesuje. Jest zachwycona, fotografie bardzo jej się podobają. Pyta, czy mogę jej też zrobić kilka ujęć w najbliższym czasie. Pewnie, w końcu to jakiś nowy obiekt do fotografowania. A uwieczniać ludzi akurat bardzo lubię. Gdyby tak mieć jakiś jasny obiektyw… Ach! Jak wrócę wszystkie moje zarobione pieniądze wydam na sprzęt fotograficzny.
Wracamy do kuchni, żeby przygotować stół i znów jesteśmy wolne, aż do kolacji. Jemy na zewnątrz, przy plastikowym stoliku w otoczeniu morza. Dużo rozmawiamy, Julia ma mały problem z mieszaniem języka francuskiego z angielskim. Na szczęście po francusku też dużo już rozumiem.
Julia jest z pochodzenia Rosjanką, mieszka na Litwie, jednak znaczną część życia spędziła na Białorusi. Jest jedynaczką, ale jak mówi, nie cechuje ją egoizm. Mówi nieźle po francusku i angielsku, a to z powodu ukończonych studiów w tych językach. Choć powinna mówić idealnie, czego jest świadoma, dogaduje się jednak bez problemów. Zdradza mi swoje prywatne sprawy, jak to, że właśnie się zaręczyła. Wybrankiem jej serca jest 28 – letni Litwin z dobrze płatna pracą. Oświadczył jej się kilka dni temu podczas pobytu w Saint Tropez, koło którego mieszka Julia wraz ze swoją Madame. Jak mówi, znają się od listopada zeszłego roku, a są razem od tego maja. Poznali się przez Internet, ale zarzeka się, że nie na portalu randkowym. Komunikowali się dużo przez Skype’a i inne programy (skąd ja to znam?), aż w końcu się spotkali. I tak powstała miłość, która staje się podwaliną małżeństwa. Hmmm… chyba mnie to nie przekonuje. Szczególnie, że żeby być z Theodorem, zerwała z innym chłopakiem. Ale jest miła, plotkujemy o Madame, również jej nie znosi. Jej siostra jest jej zupełnym przeciwieństwem, ma spokojny charakter, jest sympatyczna, delikatna. Julia prawie nie pracuje u niej w domu, przygotowuje tylko na szybko jakieś posiłki i czasem sprząta w domu. A całymi dniami nie robi zupełnie nic, przez co narzeka na nudę. Stawkę dzienną ma identyczną jak ja. Życie jest niesprawiedliwe.

DZIEŃ 32 12.08.2010
Powoli wstaję z łóżka, przygotowuję się do pracy, z pokoju słyszę, że Julia jest już w kuchni. Jestem lekko zaskoczona, gdy wchodzę, a ona już pracuje. Wkłada naczynia do zmywarki, myje. Mówię jej, żeby tego nie robiła, dopiero po śniadaniu zabierzemy się za codzienne obowiązki. Przygotowujemy więc stół i same zabieramy się za jedzenie płatków z mlekiem. Może przy niej uda mi się ograniczyć moje obżarstwo. Zaczynamy pracę, razem sprzątamy po posiłku, myjemy łazienkę, ścielimy łóżka naszych Madame. Moja wymyśla nam od razu masę obowiązków. Zaczynamy od zamiatania domu na około. Za rogiem, gdzie nikt nas nie widzi, odpoczywamy. Julia leży na murku, ja stoję, udając, ze pracuję. Wolnym tempem obchodzimy willę zamiatając od czasu do czasu. Stwierdzamy, że nie ma się co przemęczać, bo zaraz znajdą się inne czynności do wykonania. Do południa myjemy więc jeszcze tylko dwa plastikowe stoły, tak jak gdybyśmy czyściły je dokładnie, a w rzeczywistości odwlekamy dalsze zajęcia. Zostaje nam więc tylko przygotowanie obiadu, czyli pokrojenie jednego jajka i zmieszanie przygotowanej przeze mnie wczoraj sałaty z jakimiś roślinami z ogrodu, które wyglądają jak chwasty. Ale nie obchodzi mnie to, nie ja to będę jadła. Dla siebie przygotowujemy pyszne sałatki warzywne. Madame jedzie na drobne zakupy więc jemy przy stoliku na zewnątrz.
Dwadzieścia minut przed 13.00 idziemy na plażę. Pływamy razem w morzu, opalamy się, ale po godzinie Julia wraca do domu, nie może znieść dłużej słońca, mówi, że dziwnie się czuje przez całą tą sytuację z obecnym narzeczonym, jak twierdzi ma depresję lub też jest przygnębiona. Zostaję więc sama, jak zwykle. Zasypiam na plaży, po drzemce wracam do willi. Madame jest zbulwersowana, że nie poczekałyśmy na nią i nikt nie pomógł jej przynieść torby z zakupami do domu. Tyle, że w tej torbie było tylko kilo śliwek, karma dla psa jej siostry i jakieś drobne rzeczy. Znalazła się Madame, która nie może sama sobie przynieść paru drobiazgów. Jest też zła o jakieś jedzenie, że rzekomo zjadłyśmy dwa kawałki mięsa z lodówki i teraz nie mamy co jeść na kolację, mimo, że sama powiedziała, że możemy je zjeść na obiad. Wkurza ją dosłownie wszystko. A to za sprawą porannej sytuacji. Otóż rano Christian podchodzi do nas, gdy zamiatamy i mówi, że zniknął kajak z zatoki. Zastanawiam się, czy mógł odpłynąć, tak jak Dominice rok temu, gdy go zbyt słabo przywiązała. Ale nie, ostatnio przywiązywała go Madame, nie ja, poprawiała przecież moje więzy. Christian bierze lornetkę i patrzy na około, czy gdzieś go nie ma. Nie znajduje żadnych śladów, kajak rozpłynął się, a łańcuch, który go cumował nie tknięty. Okazuje się, że ktoś ukradł łódkę. Z początku, rano, Madame nie przejmuje się zbytnio, jest nadzwyczaj spokojna, a myśleliśmy, ze wpadnie w furię. Teraz jednak jej frustracja ujawnia się i wyżywa się nieco na nas. A nie zrobiłyśmy z pewnością nic złego.
Olewając sprawę sprzątamy po obiedzie, a następnie czyścimy okolice klamek na drzwiach, bo te części brudzą się najbardziej. Madame mówi nam, żebyśmy ubrały stroje kąpielowe to popłyniemy łodzią szukać kajaku w okolicy. Dla mnie świetnie, nie muszę pracować, traktuję to jako wycieczkę. Madame płynie do łodzi na desce surfingowej, my wpław. Tym razem nie ma problemu z odcumowaniem, bo Julia wszystko rozumie. Ja pomagam tylko przywiązać deskę do boi, bo wzięłam maskę do nurkowania, którą połączyłam z ułamaną rurką za pomocą sznurka, czyli made by Polish. Odpływamy więc na wschód w stronę zatoki w Antheorze. Julia na rufie, ja na wygodnym fotelu obok sterującej Madame. W połowie rozglądam się za kajakiem, jednak większą frajdą dla mnie jest oglądanie wybrzeża po raz pierwszy od strony morza. Przyglądam się przycumowanym łodziom, domom, skałom. Pięknie widać teraz Masyw L’Esterel, szukam miejsca, do którego doszłam podczas wcześniejszej wędrówki. To tak nisko, w porównaniu z tym, gdzie mogłabym zajść, gdyby miała więcej czasu.
W drodze powrotnej zamieniamy się miejscami z Julią. Płyniemy powoli obserwując przybrzeżne zatoki w poszukiwaniu zaginionego kajaku. Przepływamy koło willi i zmierzamy dalej w kierunku zatoki Agay. Wciąż nic. Ale mnie cieszy sama przejażdżka. Gdy nawracamy, wśród zacumowanych łodzi, Madame przyśpiesza, przecinamy fale bujając się wśród nich. Mimo wieku cieszę się jak dziecko, usta spowija wielki uśmiech ukazując zęby. Świetnie się bawię podskakując na większych falach dzięki prędkości, którą osiągamy. Kropelki słonej, morskiej wody na moich wargach tym razem wcale mi nie przeszkadzają, nogi co chwila obmywa ciepła woda, zanurzam je w niej, gdy łódź opada w dół. Mam wrażenie, że woda ta jest cieplejsza niż powietrze, przyjemnie ogrzewa moje wychłodzone stopy. Suniemy tak wśród fal, a ja zazdroszczę sama sobie tej chwili. Czuję się przez chwilę jak Kate i Jack z Titanica, którzy stali na rufie patrząc w horyzont. Jest tylko mała różnica, ja patrzę w niego sama.
Wracamy po godzinie, jest już późno, musimy jeszcze tylko posprzątać zatokę, czyli wyłowić kilka śmieci za pomocą siatki na drągu i deski surfingowej. Całkiem przyjemna praca. Gdy Julia idzie po worek, ja wyleguję się dryfując na desce. Myślę sobie wtedy: „Taką pracę to ja rozumiem”. W zasadzie dzisiejszego popołudnia nie robimy nic konkretnego. Dwie godziny spędzamy na morzu, później już przygotowujemy dla nas kolację, bo Madame z siostrą, Florence, wychodzi do restauracji wieczorem. Gdy opuszczają willę bierzemy posiłki i owoce na zewnątrz i przy stoliku nad brzegiem morza jemy kolację. Zabieramy także butelkę wina Madame, mając nadzieję, że nie zauważy jej braku pośród kilku innych. Mamy więc bardzo przyjemną wieczerzę pośród szumu fal i zmieniającego kolor nieba. Leżąc na leżakach i rozmawiając rozlewamy końcówkę wina. Jest przyjemnie, wiatr lekko muska rozgrzane popołudniowym słońcem ciało, morze szumi, w szklance schłodzone, różowe wino. Zbyt wcześnie wraca Madame z siostrą, pośpiesznie więc chowamy pustą butelkę pod leżak. Pyta, czy to my otwarłyśmy drzwi na taras, jakby to nie było oczywiste. Pytam, czy „ca va?” [w porządku?], odpowiada, że tak i wchodzi do środka. Dopijamy wino, Julia bierze butelkę pod koc, którym się okryła z powodu zimna, którego ja kompletnie nie odczuwam, siedząc w krótkich szortach i koszulce na ramiączkach. Rozstajemy się życząc sobie dobrych snów.
Julia jest sympatyczną dziewczyną, rozmawiamy cały dzień. Język angielski tak łatwo mi przychodzi po tylu dniach nieudolnego porozumiewania się po francusku. Bardzo się cieszę, że teraz mam do kogo otworzyć usta i ćwiczyć mowę. Mam kogoś z kim mogę normalnie porozmawiać. Po tylu dniach samotności to naprawdę pomaga.

DZIEŃ 33 13.08.2010
Budzik wybudza mnie z dziwnego snu. Jak zawsze w najważniejszym momencie, gdy czeka się na zakończenie. I po raz kolejny nie dowiem się, co stało się dalej. To zupełnie jak z serialami, ucinają w najlepszym momencie i trzeba czekać na następny odcinek. Z tym, że moje sny są jednorazowe. Nie ma dalszej części, już nie poznam zakończenia. I nie ważne na którą godzinę nastawiłabym budzik, przerwie mi on zawsze w tym samym momencie. Nie przypominam sobie ani jednego snu, który wyśniłabym do końca i wstała usatysfakcjonowana, że znam koniec. Mózg ludzki jest dla mnie niepojętą zagadką. Zupełnie jak dalsza część dzisiejszego snu.
Dzisiejszego dnia jednak wraz z Julią obijamy się na maksa. Po śniadaniu obydwie Madame wyjeżdżają na zakupy oraz na poszukiwania kajaku. Dostajemy obowiązki na czas ich nieobecności: Julia odkurzanie całego domu, ja woskowanie drewnianych mebli w salonie. Większość czasu spędzamy na siedzeniu na fotelu i leżeniu na sofie. Rozmawiamy, Julia wciąż pisze smsy do swojego narzeczonego Theodora. Obok stołu do jedzenia co dzień zawsze są owoce, bierzemy więc trochę dla siebie, gdy Madame nie ma. Od czasu do czasu pracujemy, porządnie poleruję tylko blaty, resztę ledwie przecieram, ale gdy wraca Madame pytam, czy jest w porządku, odpowiada, że tak, choć ja nie widzę żadnej różnicy. Największej komody nawet nie tknęłam, ale skoro jest w porządku to świetnie. Podoba mi się praca z Julią. Przygotowujemy lunch, pomagamy wypakować torby z zakupami. Madame nie kupiła kajaku, bo w Decathlonie, bardzo popularnym sklepie tu, były tylko jedno – osobowe. Postanawia kupić za rok. Z tego co mówi Christian koszt canoe to ok. 900 EURO. Ale co to dla niej.
Po obiedzie, na który zrobiłyśmy sobie sałatkę z wszystkich warzyw jakie miałyśmy pod ręką, tuńczyka i jajka, idę na plażę położoną niecałe 10 min drogi od Las Delicias, nie obleganą przez turystów z powodu utrudnionego dostępu do morza. Jednak jest to bardzo dogodne miejsce dla nurkujących i z takim właśnie nastawieniem zmierzam w kierunku tej kamienistej plaży. Bez maski bałabym się tam pływać, ponieważ wielkie skały przeplatają się tam z głębinami. Porozrzucane są po niewielkiej zatoce i łatwo zawadzić o nie kolanami podczas pływania. Okrywam podwodny świat głazów oderwanych prawdopodobnie od czerwonych skał Masywu, teraz obrośniętych morskimi roślinami. Wpływam w wysoką jaskinię, z drugiej strony widząc mały otwór, przez który być może dałoby się przedostać na drugą stronę.
Lekko zmęczona pływaniem zasypiam na plaży. Gdy się budzę widzę gromadki plażowiczów. Wracam do domu. Julia pojechała z Madame Florence do Agay między innymi dowiedzieć się o której godzinie mamy w niedzielę statek do St Tropez. Tak, płyniemy statkiem z St Raphael do St Tropez statkiem wycieczkowym. Tak wymyśliła moja Madame, a mi ten pomysł bardzo się podoba. Decyduje, że popłyniemy o 11.30, a wrócimy ostatnim, o 18.00. Koszt biletu w dwie strony to 23 EURO. Płaci Madame więc to żaden problem.
Podczas nieobecności Julii przygotowuję składniki do Ratatouille i robię tartinki. I to tyle mojej pracy, później już tylko siedzimy z Julią w kuchni doglądając duszącego się kurczaka i Ratatouille. Jemy tartinki oraz kolację i Julia daje pomysł zrobienia sobie spaceru w kierunku wielkiego wiaduktu w Antheorze. Wieczorem przechadzamy się więc ulicą, a gdy docieramy nad zatokę Julia kąpie się w morzu. Robię jej kilka ujęć, ale jest już byt ciemno na zrobienie dobrych zdjęć. Jutro postanawiamy pojechać pociągiem do następnej miejscowości, którą widziałam z pociągu, a wieczorem iść na fetę do Agay, nazywaną we Francji balem, nie mam pojęcia z jakiego powodu.
Dziś także przyjeżdżają nowi goście Madame. Małżeństwo w wieku około 65 lat. Para sympatycznych dziadków o siwych włosach. Witają się, odwzajemniają uśmiechy, dziękują za pomoc w przygotowaniu przekąsek na wieczorne przedkolacyjne posiedzenie przy stoliku na zewnątrz. Podczas ich nieobecności nalewamy z Julią dla siebie trochę wina Madame. Przecież nie tylko oni mają na nie ochotę. Należy nam się więc nie mamy wyrzutów sumienia. Ale robimy to po kryjomu, nie chcemy znów słyszeć grymasów Madame.

DZIEŃ 34 14.08.2010
Otwieram oczy o 7.00 budzona regularnymi grzmotami. Patrzę przez okno i widzę niebo zasnute ciemnymi chmurami, z których wylewa się woda. Przekręcam się na łóżku, ale głośne błyskawice nie dają mi zasnąć. Wstaję o 8.00, na podłodze kałuża wody, która wdarła się przez uchylone okno. Wyglądam na zewnątrz, pogoda najgorsza jaką można było sobie wymarzyć na sobotni dzień na Lazurowym Wybrzeżu. Pada, grzmi, wieje i jest chłodno. Co z naszą zaplanowaną wycieczką do pobliskich wiosek? Co z opalaniem i pływaniem w morzu? Co w ogóle z dzisiejszym dniem? Czyżby zapowiadało się siedzenie w domu i oglądanie filmów? Nie! Nawet taka aura nie zepsuje mi kilku godzin wolnego, na które czekałam od tygodnia.
Śniadanie dla czterech osób, czyszczenie lamp, przygotowanie obiadu. Jesteśmy wolne o 11.30. Jemy więc obiad i decydujemy z Julią, że mimo deszczu jedziemy na wycieczkę. Pierwszy raz cieszę się, że zabrałam moją kurtkę przeciwdeszczową i letnie buty trekkingowe. Biorę plecak, pakuję ręcznik i kostium kąpielowy, kto wie, może się przydać, gdy się trochę rozpogodzi, szczególnie, że tam, gdzie jedziemy ulokowane są piękne plaże.
Ruszamy w kierunku stacji kolejowej Antheor, 20 minut drogi od willi. Ja ubrana w długie jeansy, top, kurtkę i buty, Julia w białą mini, bluzkę w stylu disco, cienką kurteczkę i sandałki. Nie wzięła cieplejszych ubrań na tygodniowy pobyt w Las Delicias. Pożyczam dla niej jeszcze parasol od Christiana. Wsiadamy do pociągu w kierunku Cannes. Przejeżdżamy dwa przystanki bez biletu wysiadając w miejscowości Theoule.
Pada.
Idziemy w kierunku centrum. To mała wioska, ale z przyjemnym portem z licznymi zacumowanymi łodziami i dwoma pięknymi piaszczystymi plażami, gdzie woda ma błękitny odcień. Tuż przy morzu znajduje się zamek, który jest niestety własnością prywatną, dlatego możemy podziwiać go jedynie z zewnątrz. Jest niewielki, zbudowany z ciemnego kamienia, z ogrodem w środku.
Główną ulicą dochodzimy do małego centrum ze sklepikami, informacją turystyczną. Spostrzegamy znak prowadzący na wystawę o historii Francji w czasach wojennych. Wchodzimy do środka, gdyż wstęp jest bezpłatny, a tam, jakże mi znajomy, chwyt marketingowy: ludzie sprzedający swoje rekwizyty z tamtych lat. Od progu wita nas samochód z francuską i amerykańską flagą, a na nim urządzenie grające przedwojenne melodie, które bardzo mi się podobają. Osoba z bujną wyobraźnią zamykając oczy poczułaby się, jak by żyła w tamtym okresie. My oglądamy tylko przedmioty, takie jak hełmy, noże, ubrania, ordery, stare gazety. Wychodzimy z pustymi rękami.
Wciąż pada.
Udajemy się pieszo do następnej miejscowości, która stanowi już małe miasteczko nazywane Mandelieu. Jednak droga do niego nie jest łatwa. Musimy pokonać około 3 – kilometrowy odcinek drogą asfaltową wzdłuż morza. Czuję, jak przemakają mi spodnie i buty, a kurtka zaczyna przepuszczać kolejne porcje wody. Idziemy, nie mamy wyjścia, bo pociąg powrotny będzie dopiero za dwie godziny. Chronimy się na chwilę przed deszczem pod wiaduktem, jemy po brzoskwini i myślimy co dalej. Jest chłodno, a przez to, że jesteśmy przemoczone temperatura wydaje się być niższa niż w rzeczywistości. Przypuszczam, że jestem w gorszej sytuacji, bo mam mokre ubrania, Julia ma tylko mokre, nieosłonięte nogi i sandałki. Parasol chroni resztę. Postanawiamy iść dalej, nie ma wyjścia. Po drodze mijamy liczne zatoki wśród skał, falujące morze. Widoki nie są zachwycające z powodu bardzo słabej widoczności spowodowanej aurą.
Nie przestaje padać, deszcz nasila się.
Dochodzimy do obrzeży Mandelieu. Wchodzimy do sklepu z pamiątkami, po części, żeby rozejrzeć się za czymś, po części, żeby się ogrzać i uciec przed przeszywającym deszczem. Gdy wychodzimy jednak deszcz nie ustaje. Znajdujemy zamek, który tym razem udostępniony jest do zwiedzania. Bilet ulgowy kosztuje 4 EURO. Decyduję się nie wchodzić, po pierwsze ze względu na koszty (a z doświadczenia wiem, że zamki wyglądają najładniej z zewnątrz i nic w środku nie jest w stanie mnie bardziej zachwycić), po drugie ze względu na kompletny brak komfortu, który odczuwam w związku z przemoczeniem ubrania. Tuż obok muzeum znajduje się dworzec kolejowy. Mamy jeszcze ponad godzinę czasu, jednak pogoda nie pozwala nam się dostatecznie cieszyć miejscem i jego atrakcjami. Nie schodzimy nawet na plażę, ani do portu. Idziemy w górę miasteczka mając nadzieję na znalezienie jakiś sklepów, gdzie można by przeczekać czas do pociągu. Nie ma nic, nawet restauracje są pozamykane. Udaje mi się kupić croissanta w otwartej piekarni. Julia ma ochotę na lody, co jest dla mnie nie do pojęcia w moich mokrych ubraniach, ale siadamy w jedynym otwartym lokalu w okolicy. Julia je powoli, żeby zabić czas. Jesteśmy jedynymi klientkami i złożyłyśmy zamówienie na 1,90 EURO. Godne politowania, dlatego szef knajpy siedzący naprzeciwko nas czytając gazetę macha tylko ręką na prośbę o rachunek i uśmiecha się porozumiewawczo. Julia nie wie co zrobić, nie chce wychodzić bez zapłaty, sugeruję więc, żeby wręczyła mu te niecałe 2 EURO i wyszła razem ze mną. Zostawia więc monetę na stoliku, żegnamy się i wychodzimy. Jeszcze pół godziny do odjazdu, niewielka poczekalnia na dworcu pełna ludzi chroniących się przed deszczem i czekających na pociąg w kierunku Cannes i Nicei. Czekamy więc razem z nimi. Na monitorze wyświetlają się godziny odjazdów pociągów. Nasz ma półgodzinne opóźnienie. I tak z 30 minut oczekiwania robi się godzina. Poprzedzający nas pociąg w innym kierunku zostaje odwołany. Nie czekamy długo, nasz również anulowano.
Jestem przemoczona od stóp do głów. Dlaczego „głów”, nie wiem. Mam tylko jedną. Czuję się fatalnie, jeansy przyklejają się do mojej wyziębionej skóry. Kurtka przeciwdeszczowa przekroczyła granice swojej nieprzemakalności, osłona na plecak nie jest szczelna, futerał na aparat przemoczony, w butach chlipie woda. W głowie tylko jedna myśl, by jak najszybciej być w domu. Postanawiamy więc udać się na wylot miasteczka i złapać stopa. Nie mamy wyjścia, nie ma innej możliwości dostania się do Agay. Próbujemy złapać cos na wyjeździe, przy zatoczce autobusowej. Obok nas przejeżdża wiele samochodów, jednak żaden nie chce zatrzymać się i wziąć dwóch zmarzniętych Słowianek. Obserwuję otoczenie i stwierdzam, że stoimy w złym miejscu, tuż za nami znajduje się rondo, a z niego dwa wyjazdy. Kierowcy nie wiedzą, w którą stronę chcemy podróżować. Przenosimy się za rondo, na przystanek autobusowy na drodze wijącej się w kierunku St Raphael. Po kilku minutach zatrzymuje się duży, francuski samochodów. To małżeństwo jadące nasza stronę. Postanawiają nas zabrać sadzając na przednich siedzeniach. Jesteśmy uratowane. Mamy jak wrócić, a do tego nie spóźnimy się do pracy na 18.00. Jedziemy długo, około 20 minut, to 15 km. Po drodze widzimy zepsuty pociąg stojący na torach. Prawdopodobnie dlatego nasz pociąg odwołano. Wysiadamy tuż pod willą szczęśliwe, że już jesteśmy na miejscu.
Biorę ciepły prysznic, dzięki któremu odradzam się. Potencjalnie świetna wycieczka okazała się złym pomysłem. Głodne przygotowujemy kolację. Danie główne to zamrożona zupa rybna z grzankami nasmarowanymi świeżym czosnkiem. Julia próbuje po raz pierwszy w życiu i zasmakowuje się w niej. Gdy kończy przypominam jej jak została zrobiona. Nie chce pamiętać.
Wieczorem przejaśnia się, wiatr przewiał ciemne chmury. Możemy więc wyjść na bal w Agay. Wcześniej jednak Julia pokazuje mi zdjęcia Theodora z ich wspólnego pobytu tydzień temu na Lazurowym Wybrzeżu. Przeglądamy też zdjęcia z dzisiejszego dnia. Nie ma ich wiele ze względu na pogodę. Moim największym zmartwieniem jest jednak niedziałający telefon komórkowy. Po przemoczeniu spodni, w których był cały dzień, woda musiała dostać się środka i spowodować jakieś zwarcie. Teraz nie chce się włączyć, ładowanie nic nie pomaga. Mam duży problem. Dwa tygodnie bez telefonu? To jest niemożliwe, potrzebuje kontaktować się z domem, a w razie awarii mieć jak rozwiązać problem. Teraz nawet nie mam budzika, który budził mnie co dzień do pracy. Co robić? Nie wiem. Rozkładam więc telefon na części w celu wysuszenia i zostawiam tak na wieczór.
Po 21.00 zmierzamy do centrum Agay na fetę. Idziemy spacerkiem cały czas rozmawiając. Jestem zadowolona, bo ćwiczę angielski. Porozumiewamy się bez żadnych problemów mimo moich błędów gramatycznych. Gdy wchodzimy na promenadę przy plaży, na biegnącym wzdłuż murku tłoczą się ludzie. Do tej pory nie widziałam tu tak wielu turystów. Wybija 22.00, czas rozpoczęcia widowiska, a ma być to prawdopodobnie jedynie pokaz sztucznych ogni. Dziesięć minut później jednak nic się nie dzieje. Ludzie czekają na rozpoczęcie. Piętnaście minut i nic, dwadzieścia i to samo. Stwierdzamy, że odwołano fetę ze względu na nagły atak nieprzychylnych zjawisk pogodowych. Wolnym krokiem wracamy do domu czując niedosyt. W drodze powrotnej Julia opowiada mi o swoich kłopotach z Theodorem. Bardzo dużo mówi o swoich prywatnych sprawach, przychodzi jej to niezwykle łatwo. Wracamy do domu około 23.00. Jestem zmęczona, kładę się. Ale przedtem sprawdzam telefon. Składam go w całość i włączam. Ku mojemu zaskoczeniu działa. Jestem szczęśliwa, jeden problem mniej. Nastawiam więc budzik i idę spokojnie spać.

DZIEŃ 35 15.08.2010
O 8.00 budzi mnie Julia. Mój telefon nie zadzwonił. Wyłączyłam go wczoraj, żeby się nie przemęczał i podsuszył, a dziś nie dzwoni i nie daje się włączyć. Znów jestem w punkcie wyjścia. Lekko podłamana rozbieram go znów na części i zostawiam mając nadzieję, że jednak zacznie działać, gdy dojdzie do siebie.
Pogoda wydaje się poprawiać. Błękitne niebo poprzecinane jasnymi chmurami. Zapowiada się ładny dzień mimo porannego braku słońca. Dziś musi być dobra pogoda, bo ruszam odkryć miejsce kręcenia filmu z Louisem de Fines w roli głównej. Po śniadaniu więc chwila wolnego, podczas której znów próbuję uruchomić telefon. Jest! Działa! I daje się ładować. Czyżbym była uratowana?
Madame zabiera mnie i Julię samochodem do miasteczka St Raphael. W porcie kupujemy bilety na statek. Powrót na godzinę 18.00. Madame daje mi 30 EURO do podziału z Julią na obiad i napoje. Nie mam zamiaru wydawać tych pieniędzy na jedzenie w restauracji, wolę kupić coś dla siebie. Mamy godzinę czasu wolnego, bo statek odpływa o 11.30. Robimy sobie więc sesje fotograficzne w dużym ogrodzie przy porcie. Szukamy też sklepu spożywczego. Julia ogląda ubrania, ja wchodzę do marketu. Julia ma do mnie dołączyć, gdy skończy grzebać w ciuchach. Jednak mam jeszcze 20 minut, a jej dalej nie ma. Szukam jej po całym sklepie. Nie znalazła mnie w nim i nie czeka na mnie. W końcu idę na statek, może poszła wcześniej. Widzę ją już wsiadającą na pokład. Zdenerwowała mnie trochę więc, gdy się spotykamy zapada dłuższa cisza. Zajęła dwa miejsca na górze, całkiem nieźle ulokowane. Emocje opadają, rozmawiamy.
Pogoda jest idealna na wycieczkę. Świeci słońce, które co jakiś czas zachodzi za chmurę, wieje wiatr. Gdy tak płyniemy podmuchy głaszczą mi twarz i podwiewają sukienkę. Od czasu do czasu delikatnie buja. To spory, dwupoziomowy statek. Płyniemy nim 50 minut, po których wysiadamy na ląd, w małym miasteczku usytuowanym na półwyspie.
Saint Tropez.
Urocze, niewielkie miasteczko położone w sercu Lazurowego Wybrzeża słynące z kręconego tu przed laty filmu o żandarmie. Dziś rozreklamowana Żandarmeria Narodowa jest obowiązkowym punktem programu zwiedzania St Tropez. Wąskie, kamienne uliczki i powtarzający się motyw kamieniczek z czerwonymi dachami i kolorowymi okiennicami zachwyca mnie i zachęca do zagubienia się w nich. Nad domami góruje dwukolorowa wieża kościoła ulokowanego w sercu miasteczka. Doskonale widać ją z pobliskiego wzgórza i XIV – wiecznej cytadeli. Mały port pęka w szwach od niewielkich statków. Te, które nie znalazły tu dla siebie miejsca cumują na okolicznych wodach. Wyjątkowo wiele tu motorówek, łodzi, statków, okrętów. Wyjątkowo dużo także ludzi. Popołudniem oblegają molo i plaże. Tak mała miejscowość, a tak wielu przyjezdnych. Widać, że turystyka w St Tropez prosperuje bardzo dobrze, wydaje się, że rozwinęła się ona całkiem przypadkowo, nie licząc rzecz jasna położenia na Lazurowym Wybrzeżu. Gdyby nie film, miasteczko to byłby jednym z licznych w tym regionie małych kurortów, oferujących spokojny wypoczynek. Ale jest zupełnie inaczej. Działają tutaj kluby nocne, w tym najbardziej prestiżowy „VIP room”, do którego zaglądają światowej sławy gwiazdy, czy położony z pobliżu „Papagayo”. Mnóstwo sklepików z pamiątkami, schowanych wśród wąskich uliczek restauracji, renomowanych butików. St Tropez mimo swojego spokojnego charakteru tętni życiem. Nie dziwię się, że zachwyciło nie tylko mnie.
Późnym popołudniem niebo pokrywa się dymem samolotów dających spektakularny pokaz umiejętności pilotów. Najpierw pojedyncze, później latają w grupie, idealnie się synchronizując. Na koniec samoloty wojskowe, których huk można usłyszeć wcześnie od wizji. Wspaniałe akrobacje powietrze przerywamy ze względu na statek powrotny, z którego również obserwujemy podniebne ewolucje.
Wracamy nieco zmęczone. W porcie czeka już na nas Madame. Idę spać dosyć wcześnie, to był długi dzień, a zaraz jeden z najbardziej udanych podczas mojego pobytu tu.

DZIEŃ 36 16.08.2010
Piękna pogoda zapowiada udany dzień na plaży. Po dwóch dobach pochmurnego nieba potrzeba mi trochę słońca. Po porannych obowiązkach idę więc na plażę i opalam się całe trzy godziny. Wokół mnie wyleguje się wyjątkowo dużo ludzi, zastanawiam się dlaczego jedynie kilka osób jest w morzu. Zwlekam się więc z ręcznika i zanurzam stopy w wodzie. Ałłł… Mam wrażenie, że jest lodowata, jej temperatura z pewnością nie przekracza 18 stopni, wydaje mi się, że jest nawet zimniejsza niż w Bałtyku. Zaburzenie pogody przez weekend dało o sobie znać w ten bolesny sposób. Nie mam odwagi zanurzyć się w morzu, wracam więc na ciepły ręcznik. Na szczęście wieje mistral więc leżenie i łapanie słońca nie stanowi żadnego problemu. Wiatr ochładza rozgrzane ciało. Żal mi jednak pływania po całym tym weekendzie. Mam nadzieję, że jutro wody się zmieszają i będę mogła spędzić kilka moich ostatnich dni na wybrzeżu korzystając z uroków morza.
Tymczasem wracam do pracy. Okazuje się, że Madame Florance z Julią wyjeżdżają dziś i to już, zaraz. Julia więc, jak w gorącej wodzie kąpana, przegrywa zdjęcia z Saint Tropez. Moja Madame denerwuje się, że jej siostra musi na nią czekać. Atmosfera jest bardzo nerwowa, Julia mnie irytuje, jest tak bardzo przejęta głupimi zdjęciami, że mówi parę słów za dużo, po czym ja stwierdzam, że tak bawić się nie będziemy i wyłączam komputer. Prosi mnie jednak o przegranie tych zdjęć na płytę, bo z pendrivem ma problemy. Włączam więc i nagrywam. Przeprasza za swoje zachowanie i rozstajemy się w przyjaźni. Wyjeżdżając samochodem ma duże problemy, parking jest bowiem usytuowany bardzo niekomfortowo w stosunku do bramy wyjazdowej. Madame złości się na nią, bo prawie uderza o garaż i bramę. Podchodzę również, ale przegania mnie mówiąc, żebym wracała do pracy. Jest prawie wściekła, znów jej wszystko nie pasuje, nawet prześcieradła wiszące na sznurkach. Mówi, że do piątku, dnia w którym wyjeżdżamy, trzeba posprzątać cały dom i nie ma czasu. Przyjeżdża jej syn Charles Emmanuel i wszystko ma być cacy. Czuję, że czeka mnie kilka ciężkich dni.
Wracamy do willi i przygotowujemy obiad. Baraninę i sos pomidorowy. Potrawy te duszą się osobno dwie godziny, podczas których prasuję i oglądam film o możliwej zagładzie ziemi. Gotuję makaron spaghetti i obiad gotowy. Jedna, większa porcja mięsa jest dla mnie. Smakuje bardzo dobrze. Madame jest całkiem niezłą kucharką. Siadam na zewnątrz i delektując się posiłkiem spoglądam w morze. Jeszcze kilka dni i pożegnam się z nim wracając na farmę. Czas tak szybko zleciał, mam nadzieję, że na farmie będzie podobnie. Muszę spędzić tam sześć dni. Sześć długich dni.

DZIEŃ 37 17.08.2010
Pogoda jest piękna, ani jednej chmury na niebie, jednak czuć, że lato powoli dobiega końca. Skończyły się wielkie upały, temperatura waha się w okolicach 25 – 30 stopni. Wieczory nie są już tak ciepłe, jak były na początku mojego pobytu na wybrzeżu. Morze niestety nie jest cieplejsze niż wczoraj. Madame tłumaczy mi, że to przez mistral, on przywiał zimne wody, które dziś mają jedyne 14 stopni. To ponad 10 punktów mniej niż kilka dni temu. Odczuwam przeszywający chłód po zamoczeniu stóp, ale odważnie zanurzam się coraz bardziej. Woda jest lodowata, zanurzam się jednak w niej i płynę do najbliższej wysepki. Po kilku energicznych ruchach wcale nie jest mi cieplej. Czuję jak zimna woda powoduje ból na mojej skórze, jak gdyby tysiące igiełek kłuło każdy milimetr mojego ciała. Pięć minut później stoję już pod prysznicem na plaży, który wydaje się być dziś wyjątkowo ciepły. Wracam na rozgrzany słońcem ręcznik. Nie dziwię się, że wszyscy ludzie siedzą na plaży, jedynie kilku śmiałków brodzi po wodzie lub pływa na materacach. Zaraz po mnie kilku chłopaków w maskach do nurkowania po wielu trudach wskakuje do wody. Widać po ich gestach i mimice, że przychodzi im to z wielkim trudem. W wodzie o takiej temperaturze nie zanurzyłabym głowy, która jest najcieplejszym miejscem człowieka. Ale trudno, trzeba przystosować się do nowych warunków, bo w innym wypadku stracę przyjemność pływania, a pozostało jeszcze tylko kilka dni.
Wracam do willi i spostrzegam, że właśnie przybył transport kajaku, który Madame kupiła kilka dni temu. Pomarańczowy, dwuosobowy, lepszy niż ten, który skradziono. Christian mówi mi, że kosztował 750 EURO. Po południu Madame wyjeżdża, wraca po dwóch godzinach. Była na policji zgłosić kradzież łódki. Raczej dla świętego spokoju, nie dla szansy odzyskania. Ja w tym czasie prasuję. Mam ciekawą technikę prasowania. Dostosowuję jego czas do długości oglądanego filmu. Dzisiejszy trwa godzinę więc tyleż samo czasu pracuję, mimo, że mogłabym zrobić to szybciej, ale nie ma się przecież co spieszyć.
Po czterech turach prania i posłaniu trzech łóżek w pokoju gościnnym przygotowuję z Madame kolację, która jest mi już znana. Usmażone na oliwie bakłażany, sos pomidorowy, starty parmezan i jajko sadzone na wierzch. Otwieram swoje wino Pinot noir, które ma intensywną ciemnoczerwoną barwę. Pytam nieskromnie Madame ile zapłaciła za wino kupione w kościele, które właśnie sączy. Z trudem przychodzi jej przypomnienie sobie ceny, ale stwierdza, że 40 EURO za karton sześciu butelek. Jak na tutejsze warunki to średnia cena.
Po kolacji zjedzonej na zewnątrz biorę prysznic i siadam z komputerem na plaży. Może to mój ostatni zachód słońca i blask księżyca widziany z poziomu morza.