DZIEŃ 38 18.08.2010
Seria niefortunnych zdarzeń. Tak można nazwać mój dzisiejszy dzień, a w zasadzie popołudnie. Do południa natomiast wszystko jest tak jak powinno, czyli pracuję niezbyt ciężko. Do 12.30 jeszcze dużo czasu więc nie spieszę się. Nie mam ochoty woskować dziś mebli. Wymyślam sobie układanie produktów w kuchennej szafce. Madame zgadza się, dla mnie bomba, bo szafka jest czysta (myłam ją ze 3 tygodnie temu), wystarczy tylko przetrzeć i ładnie poukładać przyprawy, ryż, makaron, herbaty i inne. Zabijam przy tym czas, gdy Madame jest w willi i pracuje przy komputerze. Gdy wychodzi jednak jem kawałek chleba Fougasse z serem gorgonzola i suchą, pyszną szynką przywiezioną z farmy, którą dla mnie również ukroiła. Szynka ta nawiasem mówiąc jest w postaci wielkiego kawałka mięsa i należy ją kroić za pomocą maszyny, gdyż jest bardzo twarda. Zdaje się, że jest surowa, ale porządnie uwędzona. Po zjedzeniu smaruję się kremem przeciwsłonecznym, zakładam kostium, pakuję plecak. Zabieram laptopa, bo dziś w planie mam skorzystanie z Internetu w informacji turystycznej. Gdy już wszystko mam przygotowane schodzę do Madame, do jej prywatnej zatoczki, gdzie właśnie pływa, powiedzieć, że skończyłam już sprzątać i zapytać, czy mogę już jeść obiad (ma obsesję na punkcie jedzenia o określonych porach). Zgadza się, wychodząc z wody po metalowej drabince. Pędzę więc do willi, zabieram plecak i bułkę Fougasse z rybkami anchoides, którą chwilę wcześniej włożyłam do piekarnika i zmierzam w kierunku zatoki Agay. Jest godzina 12.25, czyli udało mi się skończyć sporo wcześniej i przygotować do wyjścia, dzięki czemu będę mogła także dłużej skorzystać z plaży zanim utonę w wirtualnym świecie.
Moje pasmo nieszczęść zaczyna się już po pięciu minutach od przekroczenia bramy posesji Madame. Niefortunnie klapek zahacza mi się o asfalt, dzięki czemu mój duży palec zaczyna powoli krwawić. Otarł się biedak o szorstką nawierzchnię i teraz marudzi, że go boli. Przemywam więc czerwoną ranę wodą, wycieram chusteczką i staram się zapomnieć o bólu kontynuując spożywanie bułki. Docieram na plażę tuż przy IT. Woda jest dziś cieplejsza, ma 20 stopni, jednak daleko jej do stanu sprzed weekendu. Po relaksie na brzegu morza idę skorzystać z Internetu. Kupuję nazwę i hasło do zalogowania się, ale nie mogę wykryć sieci. Tym razem mój błąd, nie włączyłam Wi-Fi w swoim komputerze. Włączam Internet, który zasypuje mnie mailami. Czytam jedną wiadomość, od opiekuna mojego roku w sprawie wrześniowego obozu w górach. Wgrywa się kilka moich zdjęć i nagle połączenie przerywa się. Wygląda to na problem routera, dlatego zgłaszam się do obsługującej pani, tłumacząc co się stało. Ta próbuje ustawić połączenie w moim komputerze, ale ten za nic nie chce znaleźć sieci. Po kilku minutach zmagań sama proponuje więc zwrot pieniędzy, mimo, że ich komputery, połączone w ten sam sposób, działają. Ze smutkiem wychodzę, mówiąc, że przyjdę jutro. Będę musiała stawić się tu jeszcze raz i znów stracić czas, który mogłabym wykorzystać na wylegiwanie się na plaży.
Nie poddaję się jednak do końca. Po wyjściu z informacji turystycznej siadam w pobliżu i próbuję znaleźć sieć. Nic z tego. Jednak pojawia się inna, z okolicznego domu. Jest niestety chroniona. Ale skoro już mam włączony komputer i trochę czasu, dlaczego by nie poszukać gdzieś jakiegoś niezabezpieczonego sygnału? Przysiadam w kilku miejscach w miasteczku, ale wszędzie sygnał jest słaby i do tego nie znam haseł. Moją ostatnią deską ratunku jest duży hotel niedaleko mojej willi. Siadam na murku, przy ulicy naprzeciwko. Otwieram laptopa i trzask! Obudowa monitora, z którą od dłuższego czasu miałam problemy, rozchodzi się na jednym z zawiasów do tego stopnia, że tworzy się wielka szpara między nią, a monitorem ukazując kable w środku. Mam wrażenie, ze mój komputer zaraz się rozleci po tym, jak widzę jego deformacje i słyszę trzaski. Na moje szczęście dalej działa więc chwilowo ignoruję usterkę. Nie myliłam się, jest Internet i to niezabezpieczony. Wprawdzie minimalna siła sygnału, ale swobodnie udaje mi się poruszać między stronami. Jestem uratowana. I zaoszczędzę kilka EURO. Automatycznie wgrywa mi się reszta albumu ze zdjęciami. Kilka sekund później monitor gaśnie. O nie! To pewnie za sprawą tych problemów, nastąpiło jakieś zwarcie, przez to, że obudowa jest teraz tak ruchoma. Na szczęście spostrzegam czerwoną, migająca diodę, która sugeruje wyczerpanie się baterii. Akurat teraz, kilka minut po znalezieniu darmowego Internetu. Może to i dobrze, bo spóźniłabym się do pracy. Wracam więc do willi.
Przy bramie spotykam zdenerwowaną Madame. Pokazuje mi samochód, który zastawił znacznie wyjazd. Gardiena, który zawsze pomaga jej, gdy wyjeżdża gdzieś samochodem, nie ma. Dzwoni na policję. Pomagam jej wyjechać nakierowując na drogę. Dzięki całej tej sytuacji Madame nie zauważa, że spóźniłam się kilka minut do pracy. Gdy zamykam już za nią bramę czuję ulgę. Spokojnie rozpakowuję się, biorę prysznic, jem jogurt i owoce. Zamykając okno w łazience wyrywam niechcący ze ściany haczyk, który nie pozwala mu się zamknąć podczas mojej nieobecności. Wysyłam smsa do przyjaciela, że może do mnie zadzwonić na numer stacjonarny Madame, bo mieliśmy rozmawiać wieczorem, po mojej pracy. Ale wtedy pójdę na Internet, dlaczego by nie porozmawiać teraz? I tak, podczas pogawędki jedną ręką prasuję kilka niedużych ręczników. Rozmawiamy ponad trzy kwadranse, minęło już 1,5 godziny mojej pracy, a ja prawie nic nie zrobiłam. Kończymy więc, niedługo może wrócić Madame. Szybko prasuję cztery duże prześcieradła, niezbyt porządnie, żeby było widać, że coś zrobiłam. Później idę ścielić łóżka. Telefon dzwoni trzy razy pod rząd. Nie odbieram, nie należy to do moich obowiązków, a nawet dyby należało nic bym nie zrozumiała. Domyślam się, ze to Madame i biegnę do bramy otworzyć jej, gdyż dała mi swój komplet kluczy przed wyjazdem. Zaaferowana jest zniknięciem dokumentów do kajaka, dlatego nie zauważa, jak mało zrobiłam przez czas jej nieobecności. Spokojnie więc dokańczam swoją pracę. Przed 19.00 ona przygotowuje pieczeń smażoną na patelni z ziołami, czosnkiem i figami. Ja dokańczam resztę: gotowane w mundurkach ziemniaki, obranie sałaty. Dzisiejsze popołudnie minęło mi nadzwyczaj lekko, no i woskowanie mebli odwlekło się o kolejny dzień.
Jemy o 20.00 pyszne plastry mięsa z ziemniakami. Popijam do tego moje czerwone wino, które dziś znacznie bardziej mi smakuje. Później pakuję ostrożnie laptopa i idę pod hotel. Siadam jak żul na chodniku włączając komputer. Mam nieograniczony dostęp do świata, nie wiem za co się zabrać, tyle do zrobienia. Siedzę tak, słuchając hotelowej muzyki, aż do wyczerpania się baterii. Kolejna dawka informacji idzie w świat. Dzień zamykam optymistyczną wiadomością o ostatnich chwilach życia mojej baterii w laptopie, o czym informuje mnie grzecznie wyskakujący na pulpicie komunikat. Dzięki temu po powrocie nie będę miała problemu w stylu „co zrobić z zarobionymi pieniędzmi”. To był bardzo udany dzień.
DZIEŃ 39 19.08.2010
Ostatni dzień na Lazurowym Wybrzeżu. Aż trudno uwierzyć, że czas zleciał tak szybko. Godziny spędzone beztrosko na plaży, podwodne chwile w towarzystwie kolorowych ryb, wieczorne spacery przy blasku księżyca, wino pite w samotności. To wszystko właśnie mija i zbliża mnie do powrotu na farmę, który zapowiada się wyjątkowo nudno. Coraz intensywniej zaczynam też odliczać dni do magicznej daty 28 sierpnia, kiedy to w końcu wracam.
Madame pyta mnie się po śniadaniu co będę robić, wymyślam sobie więc kilka łatwych czynności i daje mi spokój do południa. Jest podenerwowana, bo zgubiła dokumenty do kajaku. Dzwoni w tej sprawie do Dominiki, żeby upewnić się, czy ich nie widziałam. Pytała się mnie kilka razy, ale musi znów się upewnić, że rozumiem. Cała Madame. Przy okazji więc rozmawiam z koleżanką. Uzgadniamy sprawę mojego przejazdu na lotnisko. Okazuje się, że wszystkie bilety z Angers prosto na terminal Charles de Gaulles są wyprzedane i zostaje mi tylko TGV z Nantes do innego dworca w Paryżu, a stamtąd podróż na lotnisko z jedną przesiadką. W sumie trzy różne sposoby transportu. Świetnie.
Na plaży niewiele ludzi, tylko garstka zażywa kąpieli. Czyżby woda znów była zimna? Wchodzę, ale jest podobna do wczorajszej. Ruszam kilka razy ramionami i nagle czuję intensywne pieczenie na udzie. Nie słabnie, wracam więc pospiesznie na ląd, a w głowie świta mi myśl, że to meduza. Miałam rację, dopiero teraz widzę pływające w wodzie czerwone stworzenia. Jedno z nich musiało mnie musnąć i teraz spory kawałek skóry piecze, jakby przyłożono do niego kilka pokrzyw. Tak kończy się moja ostatnia kąpiel w Morzu Śródziemnym. Po około dwóch godzinach okrągła powierzchnia z bąblami zamienia się w niepiekący czerwony płat.
Wracam wcześniej do domu, żeby wziąć prysznic, słońce i tak świeci słabo, bo pojawiły się chmury. Pięć minut przed 16.00, godziną mojej pracy, puka Madame. Tłumaczy co mam zrobić dzisiejszego popołudnia. Niestety woskowanie mebli nie omija mnie. Najlepsze na koniec? W tym wypadku to powiedzonko nie działa. Madame jedzie do Frejus, na komisariat, gdyż dostała telefon, że jej dokumenty zostały tam podczas spisywania zaginięcia kajaku. Spokojnie więc ogarniam swój pokój, pakuję się, jem. Bez pośpiechu, bez stresu. Później szybko przecieram woskiem meble i poleruję. Nie ważne jak, ważne, żeby było zrobione. Wykonuję jeszcze kilka innych czynności i mogę jeść kolację. Madame stroi się i wychodzi do restauracji. Biorę więc jej telefon stacjonarny i rozmawiam z Dominiką równą godzinę popijając resztę wina.
Ostatnie chwile dnia spędzam na chodniku korzystając z Internetu. Następnym razem kontakt ze światem będę miała w zaciszu swojego pokoju na mojej ulubionej pufie.
Twoja ulubiona pufa == moja ulubiona pufa ^_^...
OdpowiedzUsuńWidzimy się niedługo!...