piątek, 30 lipca 2010

DZIEŃ 11 22.07.2008
Mój ranek wygląda podobnie, jak wczorajszy: przygotowanie śniadania, jedzenie, wkładanie naczyń z poprzedniego dnia do zmywarki, sprzątanie kuchni, ścielenie łóżka Madame, mycie jej łazienki, zamiatanie jadalni i salonu, przygotowanie obiadu, identycznego jak wczoraj. Goście Madame są bardzo mili, tłumaczą spokojnie co powinnam zrobić, mówią „pardon” [przepraszam], kiedy zachodzą mi drogę, dziękują za drobną pomoc. Są dojrzali i przyjaźnią się z Madame, która ich gości w swojej willi, ale widać, że czują do niej respekt i „skaczą” wokół niej. Mogę mieć dużo pieniędzy, ale nigdy nie chciałabym być taka jak ona.
Po obiedzie robię parę zdjęć widoków wokół domu, z prawie każdej strony otoczonego morzem. Pakuję komputer do plecaka, aparat na szyję i zmierzam w kierunku informacji turystycznej oddalonej od mojego miejsca zakwaterowania o ok. 2 km. Potrzeba mi 25 min, żeby tam dotrzeć więc wychodzę odpowiednio wcześniej, tak aby punkt 14.30 być już pod drzwiami czekając na otwarcie. Płacę 6 EURO i dostaję paragon z nickiem i hasłem do zalogowania się w zabezpieczonej sieci. Mam godzinę, aby pozałatwiać wszystkie sprawy na Internecie. Zaczynam od wrzucania zdjęć na Picasę. Sprawdzam pocztę, piszę maile, wrzucam swoje notatki na bloga. Zdjęcia ładują się bardzo wolno, dlatego nie zdążam wysłać ich wszystkich, najwyżej połowę. Trudno, reszta pójdzie następnym razem. Ale do tego czasu uzbierają się następne fotografie. Eh.
Szybkim krokiem wracam do domu po drodze zahaczając jeszcze o pyszne lody, które wczoraj posmakowałam. Biorę Chocolate au lait [Czekolada mleczna] i Tiramisu, z kawałkami biszkoptów. Rozpływają się szybciej niż zdążam je zlizywać. Ach, ten upał. Obserwuję również, jak młody chłopak pływający na motorówce z parasolką sprzedaje lody plażowiczom. Gdy ktoś zamacha ręką od razu podpływa odpowiednio blisko brzegu, aby móc obsłużyć spragnionego ochłody.
Po powrocie włączam pranie i zmywarkę z naczyniami z obiadu. Madame każe mi wypolerować jeszcze raz lampy i świeczniki z jej pokoju, bo śmierdzą środkiem, którym wczoraj je czyściłam. Poleruję więc ręcznikiem, pytam, czy „ca va?” [dobrze?], kiwa głową, że tak. Dla mnie nie ma różnicy, ale niech wie, że praca wykonana. Jakbym jej powiedziała, że nie zrobiłam tego, co chciała (a w rzeczywistości zrobiłabym) to na pewno by jej śmierdziały.
Wynajduje mi jeszcze dwie inne lampy do czyszczenia. Biorę się też za przygotowywanie kolacji. Obieram zieloną fasolkę, nakrywam do stołu. Przyglądam się, jak Monsieur [Pan], gość Madame, robi pastę do smarowania malutkich kanapeczek z bagietki. Bierze rybki anchois w oliwie i rozciera na gładką masę. Do tego masło, dosyć sporo i znów rozciera razem z rybkami. Trwa to bardzo długo, tak, aby masa była idealnie gładka. Następnie smarujemy przygotowaną bagietkę masą i kładziemy po kawałeczku pomidora pokrojonego w kostkę. Całość układamy na blaszce wyłożonej folią aluminiową i wkładamy do pieca, w którym robi się już kurczak w wielkim garnku z pokrywką zalepioną ciastem. Kanapeczki zapiekają się kilkanaście minut i tak powstają tartinki. Dostaję od pana dwie na spróbowanie. Dla nich to taka przekąska przed daniem głównym.
Dochodzi 20.00, zabieram się więc za moją kolację. Dwie kromki chleba z szynką, sałatą i ogórkiem, do tego ryż z masłem, rodzynkami, miodem lawendowym i konfiturą z moreli. Po zjedzeniu wkładam strój kąpielowy i szukam dla siebie niedużej plaży w okolicy. Jest, 10 min drogi od willi, po całym dniu pracy w pocie czoła (dosłownie) tego mi trzeba. Obserwuję sobie teraz ląd dookoła z perspektywy ryby wynurzającej się na chwilę nad taflę, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Z tego miejsca lepiej się rozeznać w terenie, mam ogląd na duży odcinek brzegu. W oddali widzę główną zatokę Agay z bielejącymi na tle zachodzącego słońca jachtami. Ładnie tu. Ale z wody zauważam samotną ławkę na skałach w pobliżu. Po kąpieli udaję się więc na nią i wpatrując się w zatokę i analizując zabrane z informacji turystycznej mapki spędzam tak godzinę.
Wracam, dostaję smsa od taty, że podobają mu się zdjęcia, że czyta moje notatki i dobrze się przy nich bawi popijając drinka. Tato, samo życie…

DZIEŃ 12 23.07.2008

Czy każdy ranek będzie wyglądał tak samo? Jeśli tak to dobrze, wiem co mam robić, praca jest lekka, Madame zadowolona i ja też. Jeśli nie to też dobrze, bo nie będzie monotonii. Jedynym urozmaiceniem pierwszej części pracy jest czyszczenie grilla na kółkach z rusztem przekraczającym trzykrotną wielkość grilla weekendowego marki Carrefour za jedyne 11,99zł. Schodzi mi na tym ponad 40 min, Madame w tym czasie jedzie na zakupy więc mam luz. Robię po swojemu, nikt nie patrzy mi na ręce i nie przygniata mnie do ziemi swoim wszystko-mówiącym wzrokiem.
Po pseudo-obiedzie pakuję torbę i dreptam na plażę obok półwyspu. Jak większość plaż tutaj i ta jest kamienista, lekko schodzi w głąb morza. W wodzie kamienie porośnięte glonami, morskie trawy i inne mało estetyczne rośliny. Plaża jest niewielka, ma jakieś 40m, a jako, że nie mam metra w oku, odległości „mierzę” poprzez wyobrażenie sobie ilu ludzi położonych jeden za drugim zmieści się na konkretnym odcinku. No i na tej plaży według mnie zmieści się ich około pięćdziesięciu. A namacalnych ludzi jest tu około dwudziestu, co za tym idzie plaża ta nie jest oblegana, i dobrze. Nie lubię tłumów. Biorę dziś sprzęcik, bo sprzętem go nazwać nie można, do nurkowania. Zakładam gumowe buty, żeby łatwiej chodzić w wodzie, maskę, żeby lepiej widzieć i rurkę, żeby móc oddychać. I tak oto oprzyrządowana wypływam na poszukiwania sama-nie-wiem-czego. Przepływam nad dużą ławicą malutkich fioletowych rybek, które mienią się pod słońce. Rozpływają się w różne strony gdy chcę je złapać. Obserwuję tez inne ryby, niektóre całkiem spore, wielkościowo porównać mogłabym je do naszej flądry. Są dziś fale, woda niesie ze sobą zawiesinę i materię organiczną. Po eksploracji kolejnej plaży na moje liście udaję się na rozgrzany słońcem różowy ręcznik. Złapię trochę słońca, nie wypada przecież wrócić z riwiery nieopalonym.
Co ciekawe, w przeciwieństwie do chorwackich plaż, tutaj wszystkie plaże dostępne dla turystów są oznaczone przy wejściu (a schodzi się schodkami w dół po skałach) i podpisane na mapie regionu. Znaleźć można tu kosze na śmieci, a na niektórych również bezpłatne prysznice. Jest to udogodnienie dla plażowiczów propagujące jednocześnie wypoczynek na tym terenie. Oprócz tak zaadaptowanych na potrzeby turystyki plaż, można rozbić się bezpośrednio na skałach wchodzących do wody. Jest to mniej komfortowe, ale za to nie ma tłumów i biegających dookoła dzieci, jest za to spokój i prywatność.
Wracam do pracy. Nic nowego. Znów gary, polerowanie lampki z mojego pokoju, prasowanie i przygotowywanie kolacji. Dzisiejsze danie dnia: zupa rybna. Przepis? Do dużego garnka wlewamy oliwy, rozgrzewamy, wrzucamy ryby, jakie się tylko da. Autentycznie! W garnku, który widzę, jest wszystko co pływa. Średnio po dwie sztuki z danego gatunku. Podsmażamy, wrzucamy pokrojoną cebulę, czosnek, zioła, sól, pieprz i zalewamy wodą. Gotujemy, dodając pokrojone w ćwiartki (choć to i tak nie ma później znaczenia) pomidory. Całość gotuje się długo. Następnie bierzemy takie dziwne narzędzie do mielenia. U nas wzięlibyśmy pewnie maszynkę do mięsa. I co następuje? Mielenie ryb. Ryb całych, z ogonami, płetwami, kręgosłupem, głową, oczami. Wszystko idzie na przemiał. Łącznie z wodą, w której gotowaliśmy. Dla pewności należy przemielić wszystko ponownie, aby nie wbić sobie czasem później ości w język/podniebienie/przełyk/płuco* (*niepotrzebne skreślić). A, że mieliliśmy długo, przecier zdążył wystygnąć. Należy go więc podgrzać. Tak o to powstaje zupa rybna w willi Las Delicias w środku Lazurowego Wybrzeża. Podaje się do niej gotowany ryż. Monsieur, gość Madame, proponuje mi trochę zupy. Chętnie spróbuję, nigdy nie jadłam czegoś podobnego. Nalewa mi troszkę do filiżanki. Próbuję. Jem kilka łyżek. Hmmm. Smakuje jak gdyby rozcieńczyć rybę wodą. To tak, jakby właściwa ryba była koncentratem, Gorącym Kubkiem jeszcze w saszetce. Ale nie jest taka zła. Natomiast gorszym jest, gdy zaczynam myśleć, jak ta zupa została zrobiona. Że właśnie zjadam oczy i skrzela ryby. Nie, nie zniosę tego. Moja podświadomość zwycięża, wylewam resztę płynu.
Do kolacji przygotowuję też suche plasterki bagietki nacierane czosnkiem, sałatę, sery na drewnianej desce, tym razem cztery rodzaje. Na kolację jem prostokątny kawałek dobrej pizzy i kanapkę. Po zjedzeniu myję się, zabieram aparat oraz statyw i idę polować na ciekawe zdjęcia wieczorową porą.
Gdy wracam przede mną zatrzymuje się samochód. Gardien mówił mi, że wieczorami należy uważać. Gdy przechodzę koło auta młody chłopak mówi mi „Bonsoir” [Dobry wieczór]. Spoglądam na niego i milcząc idę dalej, jak gdyby nigdy nic. Ciekawe, czy jeździ tak często z zamiarem złapania jakiejś na dobry bajer, czy przypadkiem przejeżdżał i nudząc się, stwierdził, że spróbuje porozmawiać, albo zabrać na przejażdżkę. A potem co? Kopniak, tam gdzie najbardziej boli i w nogi. No, bo po co mu samochód. Nie lepiej dosiąść się nad brzegiem morza i pomilczeć razem?

DZIEŃ 13 24.07.2008

Sobota. Dziś mam dużo wolnego, od 13.00 do 18.00. Po obiedzie, na który pomagam przygotowywać potrawę na „t”, wykonaną z kaszy Kus Kus, soku z czterech cytryn, cebuli, pomidora i świeżych przypraw, idę na plażę do centrum miejscowości Antheor, na skraju której mieszkam. Dostęp do morza jest bardzo dobry. Na długiej i szerokiej plaży drobny żwir, który aż się kurzy, gdy po nim chodzę. Przy wejściu tablica z podstawowymi informacjami związanymi z kąpielą w morzu. Temperatura powietrza 32 stopnie Celsjusza, wody 26, stan sanitarny bardzo dobry. Jestem nad małą zatoczką, którą od strony lądu zamyka wysoki wiadukt kolejowy, pięknie prezentujący się na tle gór. Bo, gdy docieram na plażę odsłania mi się Masyw L’Esterel, unikalny na francuskim wybrzeżu ze względu na czerwony kolor skał. Od razu zapala mi się lampka w głowie, że na pewno da się tam jakoś wdrapać. Na moje szczęście tuż przy plaży znajduję tablicę informacyjną z wyrysowanymi ścieżkami, których nie ma na mojej mapce Agay. Od razu planuję na następny dzień wielką wyprawę. Będzie niedziela, pięć godzin wolnego, przy sprężeniu się powinnam zdążyć obejść tą część gór.
W drodze powrotnej do domu zachodzę na dworzec kolejowy w Antheor, żeby zapytać o cenę biletu do Cannes. Skoro już jestem tutaj, to chciałabym zobaczyć co się da, a z punktu informacji turystycznej wzięłam rozkłady pociągów, które uzmysłowiły mi, że do światowej stolicy festiwali filmowych jest tylko 25 min jazdy. Nie mogę nie skorzystać. Ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że biuro otwarte jest jedynie trzy godziny w środy i piątki. No to nic się nie dowiem. Ale sprawdzam rozkład, zgadza się z tym, który posiadam.
Idę więc dalej drogą wchodząc w strefę domów i willi usytuowanych na stokach sporego wzniesienia. Drogi pną się spiralnie w górę, do samego szczytu, na którym znajduje się zbiornik z wodą. Sprawdzam, czy istnieje pewne przejście pomiędzy dwoma drogami, którego nie ma na mojej mapce. Na szczęście jest, dlatego jutro, w wyprawie Masyw nie będę musiała nadrabiać sporego kawałka drogi. A lepiej to sprawdzić dziś, niż jutro tracić cenny czas.
Szczęśliwa, że w końcu idę w góry z entuzjazmem przygotowuję kolację. Włączają się w to wszyscy goście Madame. Panowie robią szaszłyki i organizują grill, panie przygotowują resztę potraw. Pomagam robić tartinki z rybkami anchois, identyczne jak dwa dni wcześniej, ryż gotowany z pomidorami i cebulą. Do tego idzie sałata, oliwki, taca serów. Monsieur jest tak miły, że robi mi dużego szaszłyka wcześniej, żebym zdążyła zjeść, zanim skończę na dziś. Jest pyszny, nakłam do niego ryżu z dodatkami. Później jem pizzę i bułeczkę maślaną. Goście Madame są dla mnie naprawdę mili i wyrozumiali. Dlaczego to nie jest zaraźliwe? Choć powodów do narzekań coraz mniej. Madame najwidoczniej jest zadowolona, bo szybko się uczę i robię wszystko to co chce. Rozumiem większość rzeczy, niektóre robię już bez mówienia, bo wchodzą w skład codziennych rytualnych czynności.
Po kolacji zmierzam w kierunku odwiedzonej przeze mnie po południu zatoczki. Moim celem jest sfotografowanie mapki z trasami, aby się jutro nie pogubić. Po drodze jednak wchodzę krętymi ulicami osiedli domków na szczyt wzniesienia , aby zrobić kilka ciekawych ujęć na tle kolorowego nieba. Docieram na sam szczyt, jest cudnie. Nie sądziłam, że widać stąd całą okolicę. Spoglądam na dużą zatokę Agay, a z drugiej strony Antheor z pięknie prezentującym się wiaduktem. Ale moim oczom ukazuje się przede wszystkim Masyw L’Esterel w całej okazałości. Zachwyt zwycięża nad zmęczeniem po wspinaczce w panującej wysokiej temperaturze. Cudo, muszę tam jutro być.
Po serii zdjęć schodzę w dół inną trasą, aż do zatoki. Fotografuję tablicę oraz widok na morze z okazale prezentującym się księżycem. Piękna końcówka dnia. Kolorowych snów!

DZIEŃ 14 25.07.2010
Dziś przypadają dwie małe rocznice. Pierwsza to dwa tygodnie pobytu we Francji. Zleciały, raz w lepszej atmosferze, raz w gorszej. Druga to moje 24-te urodziny. Na tą okazję mam przygotowane francuskie wino produkowane w regionie. Ale to później.
Dzień zaczynam najzwyczajniej, od śniadania. Następnie żegnam się z gośćmi Madame, a w zasadzie tylko z miłą panią, która zawsze pamiętała jak mam na imię i była ciągle uśmiechnięta. Dostaję od niej 10 EURO napiwku. Miło z jej strony. Po pożegnaniu jadę z Madame do kościoła położonego po drugiej stronie zatoki, na stoku lekkiego wzniesienia, skąd widać port. Plastikowe krzesła rozstawione są tuż obok kościoła, jest prowizoryczny ołtarz na podeście i ogrodowy parasol nad nim. Madame siada z przodu, w pierwszym rzędzie, ja z samego tyłu. Podział ról obowiązuje zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności. Msza trwa bardzo długo, ponad godzinę. Powtarza się motyw z kartkami, ale brak już „dyrygenta”. Całą mszę prowadzi kapłan. Znów nic nie rozumiem, w głowie mam już plany kupna nowego aparatu fotograficznego, rozmarzam się, ale wyrywa mnie z tego stanu koniec kazania i dalsza modlitwa. W drodze do domu zahaczamy o piekarnię ze świeżymi bagietkami. Bagietki to coś co mi tu naprawdę smakuje. Kosztują 0,85 EURO, są świeże, dopiero co upieczone, lekko chrupiące. Dalej apteka i znany mi z Polski SPAR.
Od razu gdy przyjeżdżamy jem na obiad wczorajszego szaszłyka i zieloną fasolkę. Na deser ciasto składające się z cieniutkiego biszkopta i całej masy bitej śmietany. Jem w pośpiechu, bo wiem, że muszę wyjść jak najwcześniej, żeby zdążyć obejść Masyw L’Esterel i wrócić na 18.00. Ubieram bikini, najkrótsze jakie mam spodenki, top i swoje letnie, trekkingowe buty. Dobrze, że je wzięłam. Do tego tylko aparat, dokumenty i zamrożona butelka wody, dzięki czemu dłużej będzie ziemna. Twarz smaruję kremem z najwyższym filtrem jaki mam SPF 50+, nie zależy mi dziś na opaleniźnie, jeszcze będę miała na to czas. Wolę dobrą ochronę podczas wędrówki w górach. Ruszam. Najpierw ostro pod górę, muszę przejść uliczkami osiedli na wzniesieniu, które wczoraj penetrowałam. Dalej, gdzie szlaban nie pozwala już poruszać się samochodom, droga zamienia się w szeroki, bity trakt. Idzie ciągle w górę, spotyka się z inną drogą, ale ja kontynuuję wędrówkę. Wchodzę między góry. Nie wysokie, nie spektakularne, ale po prostu ładne, cieszące moje oczy, po tych kilku dniach nad samym morzem. Czerwone skały masywu zdają się niby płonąć od rozżarzonego, południowego słońca. Wieje delikatny wiatr, który zachowuje we mnie energię do dalszego trekkingu. Spotykam drogę asfaltową, którą można dojechać do Agay. Skręcam w nią w prawo i wnet dochodzę do parkingu i miejsca odpoczynku turystów. Dopiero tam spotykam pierwszych ludzi, po godzinnej wędrówce. Dalej droga wije się wśród wielkich skał, poza ruchem kołowym. Prowadzi nią ścieżka dydaktyczna ze słupkami rozstawionymi regularnie wzdłuż niej, prezentującymi okoliczną florę. Na słupkach widnieją cytaty, przypuszczam, że są to sentencje dotyczące poszczególnych roślin. Podano również informacje o wzroście i kwitnieniu. Dochodzę do kolejnego z kolei zakrętu z wielką, czerwoną skałą. Stwierdzam, że nie idę dalej, bo nie mam mapy, a na aparacie nie mogę odnaleźć wgranego zdjęcia z wczoraj, ponieważ skopiowałam je jak zwykły plik na kartę i sprzęt nie odczytuje go. Wspinam się więc na skałę i siadam nad przepaścią. Na wprost mnie roztacza się widok na wybrzeże, ciągnie się, aż po horyzont, znika gdzieś daleko. Gdybym była wyżej mogłabym tak zobaczyć Saint Tropez na zachodzie i Cannes na wschodzie, ponieważ między tymi miastami, mniej więcej po środku ulokowane jest Agay i Antheor. Odpoczywam, robię zdjęcia. Wieje chłodny wiatr, na skale silniejszy niż przy drodze asfaltowej.
Z mojego zakrętu odchodzi niewyraźna, kamienista ścieżka, zbudowana z jasnych, nie czerwonych, kamieni. Zaciekawia mnie, dlatego podążam za nią. Na kamieniu widzę namalowaną żółtą kreskę. Domyślam się, że to szlak turystyczny, którego szukałam. Podchodzę więc kawałek w górę, do pierwszej potężnej skały. Jestem o wiele wyżej niż na poprzedniej skałce. Znajduję drzewo, które służy mi za statyw i robię sobie zdjęcie, nieliczne, na których będę. Gdy strzela migawka z przerażeniem i bezsilnością obserwuję jak aparat spada na ostre kamienie z wysokości około półtora metra. Szybko biegnę ku niemu, choć to i tak już nic nie zmieni. Miałam dużo szczęścia, aparat lekko się obrysował, najważniejsze: szkoło obiektywu i wyświetlacz w całości. Mimo to wartość mojego sprzętu właśnie spadła, akurat gdy chcę go sprzedać. Takie moje szczęście. Interesujące, jak drobna migawka potrafi poruszyć aparatem, tak aby spadł z w miarę stabilnego podłoża.
Wracam na dół, na drogę i ruszam z powrotem, w kierunku domu. Wodę w butelce mam już zagrzaną. Trzyma mnie myśl, że po dotarciu do willi będę miała dostęp nie tylko do zimnej wody z kranu, ale i soku do niej i lodu. Gdy wracam zastanawiam się pośpiesznie za co się najpierw zabrać: za picie, za ściągnięcie butów, za skorzystanie z toalety, czy za umycie twarzy. Wybieram ściągnięcie butów. Mam duży zapas czasu, zdążam się umyć i oglądnąć jeden z filmów „Boso przez świat” Wojciecha Cejrowskiego.
Wieczorem przygotowuję tylko parę rzeczy do kolacji i sama sobie robię swoją. Madame daje mi nawet trochę wolnego, bo dziś niedziela, nie muszę robić nic oprócz przygotowywania posiłków. Po jedzeniu zabieram swoje schłodzone wino i plastikowy kubek, idę usiąść na moich ulubionych skałach nad brzegiem morza. Siedzę, aż do ciemnego wieczora popijając półwytrawne różowe wino z Prowansji i wpatrując się w falujące morze. Bardzo mi smakuje, jest lekkie, idealne na taki wieczór jak ten. Moje własne urodziny. Wypijam prawie całą butelkę na swoje zdrowie. Usypia mnie, wracam więc do domu i kładę się spać. Sto lat!

DZIEŃ 15 26.07.2010
Dzień, jak co dzień. Śniadanie i standardowo grillowane bagietki, masło, miód, herbata. Na moje śniadanie wymyślam sobie płatki czekoladowe z mlekiem. Dalej zamieść jadalnię i salon, kuchnię, umyć podłogi. Rano dochodzi jeszcze pranie prześcieradeł, poszewek na poduszki i ręczników gości, którzy wczoraj wyjechali. Piorę wszystko na cztery razy, ostatnie pranie wywieszam już po godzinach pracy, ale z własnej woli. Po co ma tkwić w pralce całą noc, są tam też w końcu moje ręczniki. Madame wymyśla także mycie z zewnątrz kuchenki i podłogi pod nią oraz podłogi w środku wielkiej szafy, gdzie trzyma się garnki, noże, miski i inne naczynia, w tym drewniane misy, czy deskę na sery. Madame w tym czasie wyjeżdża do sklepu więc spokojnie sobie pracuję. Mówi mi co mogę sobie zjeść na obiad więc przygotowuję sałatkę z pomidorów, cebuli i mozarelli oraz smażone na oliwie plasterki ziemniaków. Jestem wolna wcześniej, bo ze wszystkim się wyrabiam przed czasem. Szybko więc smaruję się kremem przeciwsłonecznym i idę na plażę tuż obok, z prysznicem.
Wyleguję się na słońcu, kontynuuję zaczętą dwa dni wcześniej książkę „Klejnot Medyny” Sherry Jones, opowiadającą o niezwykłej miłości proroka Mahometa i jego najmłodszej żony Aiszy, która pokonała kulturowe przeszkody, stając się wielką postacią świata islamu. Powieść tą dostałam od swojej przyjaciółki Natalii na zeszłoroczne urodziny. Nie byłam do niej przekonana, ale teraz naprawdę mnie zaciekawia.
Po powrocie do pracy Madame pyta się, czy nie jestem czasem chora, bo tak mało zjadłam na obiad. No proszę, jaki ludzki odruch. Mówię, że wszystko gra i zajmuję się sprzątaniem dwóch pokoi i łazienki po gościach. Muszę odkurzyć, umyć podłogi, przewrócić materace na drugą stronę, zająć się łazienką. Później prasuję wyprane rano ręczniki i przygotowuję sałatę do posiłku. Pomagam też Madame wyplewić jeden dzban, który stoi przed domem, to zaledwie kilka chwastów i zwiędłych liści. Podlewam dwa inne gliniane dzbany z roślinami i mogę już robić dla siebie kolację. Wybieram omlety, w tym jeden z szynką, cebulą, papryką i serem camembert, który roztapia się na cieście. Chwilę po 20.00 kończę jeść i jestem już wolna.
A Madame? Mam wrażenie, że przechodzą jej fochy i wieczne niezadowolenie. Może widzi, że przykładam się do pracy i robię wszystko, co sobie zażyczy. Coraz więcej rozumiem, choć przerwałam naukę słówek, nad czym bardzo ubolewam (tłumaczy mnie jedynie fakt, że tu, na wybrzeżu, jest dużo ciekawych rzeczy do robienia w wolnym czasie, zamiast nauki). Madame zaczyna się także, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, uśmiechać, nawet kilka razy w ciągu dnia. Nie jestem do tego przyzwyczajona, ale podoba mi się to. Nawet czasem jak do mnie mówi, to podnosi kąciki ust, szczerząc brzydkie zęby. Gdy czegoś nie rozumiem spokojnie mi to tłumaczy, werbalnie lub organoleptycznie. Jeżeli totalnie czegoś nie mogę pojąć to szuka angielskich słówek, których używa niezwykle rzadko, tak, jak gdyby nie chciała, żeby ktokolwiek wiedział, że zna podstawy tego języka. Z jej ust bardzo często wydobywa się dźwięk w stylu „eee” połączonego z „yyy”. Oznacza on, że chce zwrócić uwagę osoby, która jest w pobliżu, a którą najczęściej jestem ja, na wykonanie jakiejś czynności lub posłuchanie co ma do powiedzenia. Odgłos ten porównywalny jest do prymitywnej mowy człowieka pierwotnego. Madame ma także chwilowe, krótkotrwałe zaniki pamięci, szczególnie mojego imienia. Wtedy wyrywa jej się przeciągłe „aaa”, poprzedzające moje imię. Nauczyłam się już nie reagować na tenże odgłos, udając, że nie wiem o co jej chodzi i nie zwracając na nią uwagi. Działa. Od razu przypomina jej się imię. Można powiedzieć, że trochę ją wychowuję, nie szkodzi, że jest między nami różnica ponad czterdziestu lat, na naukę nigdy za późno.

DZIEŃ 16 27.07.2010
Prasowanie. Czynność, której nie lubię, mimo że nie mam uprzedzeń do sprzątania i dbania o dom. A dziś? Dziś czeka na mnie góra wypranych prześcieradeł, poszewek, ręczników. Mam wrażenie, że nie skończę do jutra. Ale przy dużych prześcieradłach upraszczam sobie i prasuję je złożone na cztery. Przecież nie będę ślęczeć w swoim pokoju zawalonym praniem kilku dobrych godzin. To nie hotel pięciogwiazdkowy, mimo iż Madame gości rodzinę aż nadto uprzejmie. Na każdego czeka czyste łóżko, ręczniki, mydło. Kończę więc stosunkowo szybko i zabieram się za obiad. Obrane ze skórki i pokrojone pomidory, ogórki, melon. Sobie robię wiosenne kanapki z szynką, sałatą, pomidorem, ogórkiem, papryką i serem Camembert. Do tego zjadam jeszcze ugotowany z warzywami ryż.
Pytam Madame całym zdaniem, które przychodzi mi z łatwością, czy mogłaby otworzyć, zamknięte na klucz, drzwi wejściowe z pola do kuchni. Z uśmiechem na ustach i zadowoleniem, mówi, że bardzo dobrze zapytałam. Robię postępy, z których nawet taka skała jak ona jest szczęśliwa. W ciągu dnia uśmiecha się też kilka razy, gdy do mnie mówi. Mogłoby tak zostać już do końca.
W popołudniowej przerwie idę na nową dla mnie plażę, tuż po zachodniej stronie willi. W wodzie pełno pływających traw, skały obrośnięte gąbkami i innymi roślinami. Ubieram maskę i oglądam podwodny świat, w którym pełno różnych gatunków ryb. Niektóre są tak duże, że jedna starczyłaby mi na obiad. Wdrapuję się na wystającą niedaleko brzegu skałę. Siadam, patrzę na morze, na ludzi wylegujących się na plaży. Wracam, biorę książkę i udaję się na pobliską skałkę, aby na niej zatopić się w lekturze.
Dziś po południu czeka mnie ścielenie łóżek w opuszczonym dwa dni temu pokoju. Najpierw prześcieradło, założone pod materac, poszewka na poduszkę długą na metr, a wąską i na to drugie prześcieradło, pod którym się tu śpi. Robię także pokój znajdujący się obok sypialni Madame. Wydaje się być w wyższym standardzie, bo znajduje się tu duże, stare lustro nad drewnianą komodą, świecznik, lampki i narzuty na łóżka.
Po skończeniu pomagam w kuchni, robię z panem gościem tartinki z rybkami anchois i w zasadzie prawie godzinę robię nic, to znaczy doglądam duszącego się w warzywach mięsa, pieczonych z ziołami pomidorów i smażonych grzybów, prawdopodobnie kurek. To obiad nie tylko dla Madame i jej gości, ale także dla mnie. Dostaję dwa kawałki pysznego ciasta, to tarta z malinami, druga z migdałami i sezamem. Monsieur proponuje mi półsłodkie, różowe wino z Prowansji. Dziś w końcu jem to co oni, są dla mnie wyjątkowo mili.
Po kolacji biorę resztę wina, którego nie zdążyłam wypić w swoje urodziny i zmierzam w kierunku głównej plaży w Antheor, przy wiadukcie kolejowym. Dotarcie tam szybkim krokiem zajmuje mi 25 minut. Czekam aż się ściemni. Obserwuję bawiącą się na plaży młodzież, chłopców grających w piłkę, spacerujące pary w wieku moich rodziców, wędkarza. Piję wino, znów pierwszy łyk na zdrowie morza. Siedzę na plaży oparta o murek, dopijam wino wpatrując się w lekko falujące morze, w unoszący się powoli księżyc, w przepływającą na jego tle łódź. To zdecydowanie uspokajający widok.
Na wybrzeżu ludzie uprawiają sporty. Mnóstwo jest kolarzy, szusujących po dobrej nawierzchni ciągnącej się wzdłuż morza, ubranych w profesjonalne stroje. Wiele osób uprawia, głównie wieczorny, jogging. Miejscowi, ale również turyści grają w bulle. A ja? Ja się opalam i pływam w morzu, tudzież spaceruję wieczorami. Nadrabiam kilometrami, które pokonuję w pracy, z kuchni do salonu, z salonu do ogródka, z ogródka do kuchni. Utrzymuję stałą wagę, ta forma aktywności chyba nie działa. Muszę pomyśleć nad czymś efektywniejszym.

DZIEŃ 17 28.07.2010
Dziś po śniadaniu wyjeżdża reszta gości Madame, małżeństwo w wieku około 55 lat. Monsieur był dla mnie bardzo miły, pani sprawiała wrażenie wiecznie przestraszonej, nie dziwię się skoro gościła ją moja Madame, która to narzucała swoje zasady wszędzie, od zakupów na obiad, po sposób zachowania się w swoim pokoju. Jak zauważyłam wczoraj sprzątając jeden z nich, w każdym na komodzie leży kartka do lokatorów. Zaczyna się słowami „Vous etez a Las Delicias” [Jesteście w willi Las Delicias]. Samo to wiele mówi. Willa ma swoją nazwę, która kojarzy się z cudownością, rozkoszą. Niezbyt to skromne. Całego listu nie rozumiem, ale ogólnie zawiera on zasady korzystania z kwaterunku.
W budynku, w którym mieszka małżeństwo dozorców, znajdują się trzy pokoje, w sumie siedem łóżek. W willi natomiast tylko jeden z dwoma łóżkami. Oprócz niego są tu także pokój Madame, łazienka wspólna dla Madame i gości z pokoju obok, salon połączony z jadalnią, kuchnia, toaleta i mój pokój z łazienką. We wnętrzach drewniane, stare komody i krzesła z poduszkami dopasowanymi do nich kształtem, obrazy, lustra, lampy z pozłacanymi nóżkami, świeczniki, ozdobne figurki. Posadzki z bordowych płytek wyglądających jak kostka brukowa. Stół otaczają z trzech stron wielkie na całą wysokość ściany szklane, wygięte w łuk drzwi, zza których rozpościera się widok na morze. Idealne miejsce do spożywania posiłków. Zasłony opadają do samej ziemi, są w słonecznych kolorach, stopniowo przechodzą od pomarańczowego do żółci. Zastawa jest intensywnej zielonej barwy. Serwetki żółte, kontrastujące z kolorem talerzy, a pasujące do zasłon. Gdy podawana jest ryba to tylko na półmisku z jej motywem. Do zupy rybnej idealnie pasuje naczynie w kształcie ryby z przykrywką imitującą płetwę. Są nawet talerze do jedzenia zupy wyglądające jak flądra. Część naczyń jest drewniana, tak jak miska i łyżka z widelcem do mieszania sałatki, czy deska do serów. Przygotowane do spożycia produkty należy owinąć przezroczystą folią, nawet jeśli zaraz zostaną zjedzone. Pomidory tylko i wyłącznie bez skórki, ogórki bez pestek, sałata bez twardych końcówek. Do śniadania herbata, do obiadu i kolacji schłodzona woda z lodem oraz wino, głównie różowe. Na deser owoce, świeże migdały, czasem ciasto. Takie sobie wakacyjne życie Madame.
Wyjeżdżający goście żegnają się ze mną, Monsieur nawet całuje dwa razy w policzek, dostaję 20 EURO napiwku. Sprzątam po nich pokój, piorę prześcieradła. Po południu przyrządzam wraz z Madame zupę rybną. Tym razem to ja mielę i obserwuję z bliska proces produkcji. Gdy Madame widzi, że się męczę pomaga mi i sama bierze młynek i mieli. Podczas pracy pyta gdzie pracują moi rodzice. Jest wyraźnie zainteresowana moją osobą, nie traktuje mnie już jak problem. Widzi solidnego pracownika, który coraz więcej rozumie. Przestaję być zwykłym „murzynem”.
Wieczorem na telefon stacjonarny dzwoni tata. Odbiera Madame, mówi do niego coś, czego nawet ja nie rozumiem i oddaje mi słuchawkę, mówiąc, żebym później odłożyła na miejsce, do ładowania. Rozmawiamy ponad pół godziny, w większości to ja mówię. Po opowiadaniu co tu jem tata robi się głodny i po drogiej stronie słuchawki, ponad 1500 km stąd robi sobie kolację. Umawiamy się na kolejny telefon na niedzielę, przed ich wyjazdem na wakacje. Gdy wrócą, zostanie mi już tylko kilka dni i będę razem z nimi.
Idę spać z nogami, które całe pogryzione są przez komary. Dostałam jakąś białą maść na tą dolegliwość, mam nadzieję, że szybko pomoże, bo już nie wiem, czym mam się drapać, żeby nie doprowadzać do rozdrapywania ran. Myślałam, że choć tu, w takim upale, pozbędę się tych diabelskich stworzeń, ale nie. Wino, kobiety, śpiew i komary są wszędzie.

DZIEŃ 18 29.07.2010
Ranek upływa mi szybko. Zamiatam willę na około na zewnątrz, robię drobne porządki, prasuję, przygotowuję obiad. Dla siebie robię dziś sałatkę z ryżu, tuńczyka i pomidorów. Wieje silny wiatr, Madame mówi, że to Mistral. Przypomina mi nasz halny, jest ciepły i porywisty. Suchy raczej nie, bo wieje od morza. Jednak gdy smażę się na plaży nie daje mi zupełnie siebie odczuć, przypomina o sobie natomiast po południu, gdy trzaskają drzwi i okna. Morze delikatnie faluje, nie poddaje się wiatrowi. Nurkując po południu w okolicy willi wśród różnorakich ryb zauważam meduzę. To oznaka, że może być ich więcej. Czym prędzej więc płynę do brzegu i kontynuuję grillowanie wczytując się w książkę.
Podczas pracy jadę z Madame na zakupy, brakuje nam kilkunastu produktów. Wcześniej robimy wspólnie listę, żeby niczego nie zapomnieć. W sklepie proponuje mi zakup syropu do wody, chyba zauważyła, że kupiony przeze mnie tydzień temu kończy się. Cóż za łaskawy gest z jej strony. Naprawdę jest z nią już o wiele lepiej. Jeszcze trochę i zabierze mnie do restauracji.
Po południu nie robię więc nic konkretnego. Przygotowujemy z Madame kolację dla nas dwojga. Nie wiem jak nazywa się ta potrawa, ale robimy ją tak: obrana i pokrojona w plastry oberżyna, usmażona na oliwie. Dalej sos pomidorowy uzyskany z usmażenia i podduszenia ćwiartek pomidorów z cebulą, czosnkiem i świeżymi ziołami, w tym pietruszką, liśćmi laurowymi, tymiankiem. Sposób podania: na duży talerz nakładamy usmażone kawałki oberżyny, na to starty parmezan, sos pomidorowy i jajko sadzone. Wbrew pozorom potrawa bardzo smaczna, zdrowa, lekka, ale sycąca. Po daniu głównym bagietka z dwoma rodzajami serów. Jeden miękki, słony, łatwo rozsmarowujący się, drugi twardy o mocnym smaku. Na koniec brzoskwinia.
Po kolacji jestem wolna, podchodzę więc do Madame i mówię, że w sobotę chciałabym pojechać do Cannes po pracy, w czasie wolnym. Pokazuję rozkład pociągów, który wzięłam z informacji turystycznej. Ta jednak pyta, czy nie mogłabym jechać tydzień później, bo przyjeżdża jej rodzina i mogłabym z nimi jechać do Cannes i do Saint Tropez w kolejną sobotę. Przytakuję więc, skoro w ten sposób mogę zaoszczędzić, choć wolałabym na własną rękę zwiedzać, odkrywać zakamarki, dysponować swoim czasem. Madame wspomina coś o dziewczynie z Rosji, która również przyjedzie za tydzień. Rozmowa dziwnym trafem schodzi na temat Daniela, dozorcy z La Gaubretiere. Madame mówi, że po powrocie, a będzie to 19 sierpnia, nie mogę wciąż z nim rozmawiać, jedynie „Bonjour” [Dzień dobry] i koniec. Znów powietrze. Ale to dopiero za trzy tygodnie. Teraz cieszmy się Lazurowym Wybrzeżem.

czwartek, 22 lipca 2010

Francuska przygoda 2010

DZIEŃ 0 11.07.2010
Jestem. Z przygodami, ale jednak. Samolot opóźniony 40 min. Nic nowego, nauczyłam się cierpliwości dzięki polskiej kolei. Czyli punkt dla PKP, coś da się wynieść z regularnych przesunięć czasów odjazdu. Z drugiej strony pasuje mi to, bo będzie mniej czekania w Paryżu na TGV (planowo 3,5 godz.). Ale nie. Pociąg z Charles de Gaulle również musi być spóźniony i również okrągłe 40 min. Czy zdążę się przesiąść w Angers St. Laud zanim odjedzie mi pociąg do Cholet? Miało być 1,20 godz. czekania, a teraz? Zaczynam powątpiewać, że dojadę na czas, po tym jak szybki pociąg staje po kilka, kilkanaście minut na poszczególnych stacjach, których na terasie zajmującej 2,5 godz. jest raptem może z pięć. Zdążyłam. 10 min przed odjazdem pociągu do Cholet, ale zdążyłam. A pociąg? … Spóźniony! Kolejne 25 min. Czy ja wspominałam, że wjechałam do kraju bardziej rozwiniętego gospodarczo niż Polska? Jednego z państw założycielskich Unii Europejskiej? Ale za to pociąg pierwsza klasa, znaczy druga, metafora taka. Toż to nawet nasz lotniskowy szynobus się nie równa. A niby zwykła linia, żadne TGV, które klasą przewyższa choćby easyJet'a, którym leciałam.
Nawiasem mówiąc wypadła mi plomba założona przez moją dentystkę 2 dni wcześniej. Pytałam, czy utrzyma mi się 1,5 miesiąca, mówiła, że powinna, ale u niej słowo „powinien” jest równoznaczne z „na pewno nie”. Po powrocie do Polski muszę wymienić ją na lepszy model, nie mam szczęścia do stomatologów.
Kolejne zaskoczenie po przypadkowym wyczytaniu, o dziwo, w rozmówkach polsko - francuskich, że zakupiony bilet podlega skasowaniu (na bilecie jak byk widnieje ta informacja, ale gdy się nie zna języka…) w pomarańczowych automatach na poszczególnych peronach lub przy wejściu na peron. Hmmm… rzeczywiście, na Paris Charles de Gaulle widziałam takie, ale nie mogłam wpaść na to, do czego one służą. Francuskiego napisu na nich nie mogłam znaleźć w moim małym, żółtym słowniku (a przed takimi właśnie ostrzegała nas kiedyś na lekcji Pani od angielskiego). No nic. Lipa. Siedzę już w przedziale, odjazd tuż, tuż (dokładnie nie wiadomo kiedy, bo nie raczą poinformować). Idąc dalej za moimi zacnymi rozmówkami okazuje się, że jadę na gapę i grozi mi kara za przejazd bez skasowanego (czyt. ważnego) biletu. Trudno. W TGV z Paryża do Angers mnie nie sprawdzali, może i tu się uda. Tak to właśnie jest jak ważnych rzeczy dowiaduje się za późno. To tylko 40 min jazdy, fart dopisuje.
Przyjeżdżam na dworzec kolejowy w Cholet o 20.45, czyli pół godziny po czasie. Rozglądam się, szukam gościa, który miał po mnie przyjechać, czekam… Coś jest nie tak. Czyżby już odjechał, bo pociąg się spóźnił, a ja nie mam zasięgu w telefonie i spisali mnie na straty? Nie ma opcji! Pewien Francuz pomaga mi znaleźć kogoś z obsługi dworca z kim mogę się porozumieć po angielsku. Tłumaczę miłej pani o co chodzi: jestem sama, przyjechałam do pracy, nikogo po mnie nie ma, a miał być, nie mam zasięgu. W końcu podaję jej numer i dzwoni do mojej Madame. Tego się nie spodziewałam. Madame była przekonana, że przyjeżdżam jutro! Dlaczego? Pojęcia nie mam. Jasno i wyraźnie pisałam w mailach 11 lipca. Nie, nie mogło pójść tak gładko, bezproblemowo. Po półgodzinie zjawia się Daniel, pięćdziesięcioparoletni ogrodnik zajmujący się farmą. Nawet trochę nie mówi po angielsku, ale jakoś próbujemy się dogadać. O dziwo dużo rozumiem, ale sama odpowiadam tylko na pytania, kalecząc jak tylko najbardziej się da język francuski. Będzie ciężko.
Nie więcej niż 30 min jazdy i jesteśmy na miejscu. W zasadzie to poza granicą La Gaubretiere, ale tuż obok. Oczom ukazuje się gospodarka – zabudowania, staw, wybiegi i lonża dla koni. A do tego biały płotek, jak z filmów. Pięknie! Daniel oprowadza mnie po farmie, uczy zwierząt po francusku: konie, krowy, kury. Później rozmawiamy w domu wraz z jego młodszą żoną Aime pochodzącą z Madagaskaru. Mili ludzie, śmiejemy się z moich problemów językowych. Daniela interesuje mój słownik i rozmówki, jako tako się dogadujemy. Po wypiciu puszki coli idę do swojego pokoju. Stary, wiejski, widać, że nikt tu nie mieszka. Ma specyficzny zapach, jest niezbyt schludny. Posiada łazienkę. O zgrozo! Robaki w brodziku, szybko do kratki kanalizacyjnej! Czyżby czekało mnie nie mycie się najbliższego wieczora? Nie, nie dam rady po całym dniu podróży. Pozbywam się robaków i pająka ze ściany i idę się umyć. Udało się, z lekkim obrzydzeniem i strachem. Jest już późno. Dwadzieścia minut po północy. To był długi dzień. Idę spać.

DZIEŃ 1 12.07.2010
Pobudka o 7.40 żeby na 8 być już w kuchni, tak powiedział wczoraj Daniel, nasz gardien (za moim małym, żółtym słownikiem: dozorca, strażnik; w rzeczywistości zajmuje się ogrodem, zwierzętami gospodarskimi i ogólnie dogląda farmy). Wyjątkowo nie mogłam wstać, wczorajsza podróż dała o sobie znać. Już mam wychodzić z pokoju, którego drzwi prowadzą na podwórko, wtem chłopak ze świeżym, jeszcze ciepłym chlebem, przekracza próg. Jest bardziej zaskoczony niż ja. Przedstawiam się i koniec rozmowy, bo i tak go nie rozumiem. Muszę obejść dom na około, żeby dotrzeć do kuchni. Po drodze spotykam Dominique (ok. 40 lat), która okazuje się pracować dla Madame jako gosposia. Mówi, że przygotowuje obiad dla chłopaka, który zajmuje się gospodarstwem, dodatkowo pierze, ścieli lóżka, dba o wnętrze. Razem z gardienem proponują mi śniadanie. Jem chleb przyniesiony przez spotkanego chwilę wcześniej chłopaka, Gerarda, z masłem i konfiturą truskawkową. Dominique przypieka mi chleb w tosterze. Zdaje mi się, że to będzie rutyna.
Przenoszę się do pokoju obok, który pierwotnie był mi przeznaczony, oczywiście gdybym przyjechała dzień później. Jest mały, długi na 5 m, szeroki na 2. Za łazienkę robi prysznic oddzielony zasłonką od reszty pomieszczenia. Do tego umywalka z dwoma kranami – jednym z ciepłą, drugim z zimną wodą. Muszę więc nalać sobie na ręce najpierw ziemnej wody, a później gorącej, żeby się nie poparzyć. Wszędzie pełno much, może konie na farmie je przyciągają. Nie idzie się ich pozbyć. Po śniadaniu pomagam gosposi w pracach domowych: zbieram zieloną fasolkę z ogródka na obiad, wieszam pranie, pomagam w ścieleniu łóżka. Dominique myje garnki, a ja je wycieram do sucha, z tym, że ona czyści je płynem i nie spłukuje! Czyli w zasadzie wcieram ten płyn w naczynia. Dziwne praktyki.
Na obiad dla mnie i dla Gerarda będzie stek, zebrana przeze mnie i ugotowana zielona fasolka, sałata (dla niego z sosem vinegret, przyrządzonym z: 2 łyżek oliwy, 1 łyżki czerwonego wina, szczypty soli i pieprzu, 1/2 łyżeczki musztardy), a do tego ugotowane jajko i pokrojony w plasterki ogórek. Ot, obiad, który mi na dzisiaj zaplanowano. Cóż, jestem głodna, to zjem.
Dominique wraca do domu o 12 w południe, po jej wyjściu szykuję sobie obiad, muszę tylko usmażyć mięso (ja nazwałabym to schabowym, tylko nieopanierowanym) i nałożyć sobie przygotowanych wcześniej warzyw. Dziwnie mi jeść mięso bez ziemniaków dlatego kroję sobie kromkę chleba i smaruję serkiem topionym. Dlaczego? Gosposia powiedziała, że po obiedzie mam do zjedzenia jogurt i kostkę serka topionego. Wykorzystuję go więc na kromkę i zjadam wszystko na raz. Nie czuję się, jakby mi dozowano jedzenie, ale skoro już mam jeść, to zjem to po swojemu. Jogurt zostawię na później.
Robię parę zdjęć w domu, gdy nikt nie widzi, bo mi głupio. Po obiedzie rozkładam matę na trawniku przed domem, żeby usystematyzować wiedzę z francuskiego, ale zaraz znajduje mnie Daniel. Dzwoni Dominika. Uff… w końcu coś zrozumiem. Tłumaczy mi co będę tu robić i że Daniel mi we wszystkim pomoże, żebym się nie martwiła i nie przejmowała, że mało co rozumiem. Jest to pocieszające, nie powiem. Po telefonie Daniel zabiera mnie na przechadzkę po włościach Madame. Wkraczamy na szeroką bitą drogę wijącą się wśród pól, ogrodzoną od nich płotem z drutu kolczastego. Ładnie tu. Te wszystkie hektary są Madame, dlatego jest taka bogata, ma dodatkowo około 20 koni, które trenuje i wystawia na zawodach. Pytając Daniela, czy Madame jest miła odpowiada, że zależy od dnia, chyba nie do końca jest do niej przekonany. Okaże się w środę, kiedy ją poznam. Po spacerze idziemy jeszcze na pole, na którym pasą się konie, dwie dorosłe klacze, w tym jedna źrebna, i dwa już starsze źrebaki. Robimy zdjęcia. Uwieczniam wszystko co widzę, aby po powrocie łatwiej było przywołać wspomnienia.
Chwila wolnego, zdrzemnę się. Z niechęcią wstaję po niecałej godzinie, a Daniel, jakby przewidział, przychodzi po mnie i zabiera mnie wraz ze swoją żoną do znajomych, mieszkających w pobliżu. To przyjaciele mojej polskiej koleżanki Dominiki, dzięki której tu jestem. Również zajmują się rezydencją jakiejś nadzianej Madame, która mieszka w budynku stylizowanym na zamek, z wnętrzami pełnymi antycznych mebli, wyglądających jak z minionych epok. Zwiedzamy dom niczym muzeum. Później dostaję kieliszek ulubionego wina Dominiki, mi również smakuje. Różowe półwytrawne. Siedzę przy plastikowym stoliku na podwórku i milcząc obserwuję otoczenie i ludzi, którzy mnie goszczą. Wyglądają na miłych, szkoda, że nie jestem w stanie z nimi porozmawiać.
Po spotkaniu wracamy do domu. Daniel pokazuje mi jeszcze hacjendę syna Madame, wnętrze równie stylizowane, co w mojej farmie. Po powrocie biorę się w końcu za swoją robotę. Poleruję pozłacane przedmioty. Zajmuje to jakąś godzinę. Nie napracowałam się dziś. Pójdę wcześniej spać, może dziś się wyśpię.
Jednak noc nie okazuje się łatwa, w pokoju pełno owadów, gdy wyłączam światło i włączam na chwilę komputer, monitor zwabia ukryte dotąd robaki. Spadają mi na łóżko z sufitu. Wzbiera we mnie obrzydzenie, nie wiem, czy dzisiaj zasnę. Jeden pada na klawiaturę laptopa, na szczęście do góry nogami. Jest obezwładniony. Zbieram wszystkie trzy z łóżka. Są głupie, nie czują mojej obecności, dlatego z łatwością je unicestwiam. Latarką przyświecam na ścianę, słyszę jakieś dźwięki. To olbrzymi świerszcz. Jego mi szkoda, dlatego łapię go w papierową tackę przywiezioną z Polski i wypuszczam na pole. Lepiej zrobię jak wyłączę wszelkie źródła światła, wtedy może dadzą mi spokój.

DZIEŃ 2 13.07.2010

Znów wstaję z bólem serca. Na zewnątrz pochmurno, jak do tej pory niewiele było słońca. Szybka toaleta i idę na śniadanie. Tym razem wybieram sardynki w oleju i moją ulubioną herbatę Twinings Earl Grey z bergamotką (zbieg okoliczności, że właśnie tutaj ją mają). Do południa odkurzam pokoje i salon Madame, zamiatam pajęczyny, wieszam pranie. Jadę też z Dominique do pobliskiego sklepu EcoMarche (u nas z przedrostkiem Inter). Później obiad, tym razem z Gerardem, bo tak kazała Madame, kiedy rozmawiała z Dominique. Czyli nici z jedzenia samej w spokoju. Ale Gerard okazuje się sympatycznym chłopakiem, wprawdzie nie mówi po angielsku, ale z większą łatwością z nim rozmawiam. Ma 29 lat i jest jedynym stałym pracownikiem na farmie. Ma na głowie wszystkie te hektary. Na obiad jemy usmażone przeze mnie mięso (to samo co wczoraj, choć nazywają je inaczej), a do tego przepyszną zapiekaną potrawkę z warzyw (plasterki cukinii, cząstki pomidorów, śmietana, ser żółty). Takie proste danie, ale tak mi smakuje, że po wyjściu Gerarda zjadam całą zawartość naczynia, w którym ją piekłam. Ogarniam kuchnię, włączam zmywarkę do naczyń i ruszam na podbój okolicznych pól za pomocą starego, pamiętającego chyba czasy młodości Madame, roweru, który przygotował dla mnie Daniel.
Zbaczając z drogi głównej prowadzącej do wioski La Gaubretiere wjeżdżam między obsiane pola kukurydzy i ścierniska. Gdzieniegdzie pasą się krowy i konie. Małemu stadku krów nawet macham, bo wyglądają jakby się na mnie patrzyły. Jestem szczęśliwa. Co jakiś czas widać w oddali zabudowania gospodarskie, skupione w jednym miejscu. Oddycham świeżym powietrzem, wpatruję się w niebo. Świeci słońce, nie przeszkadzają mu białe obłoki snujące się nade mną leniwie.
Wracam na farmę, bo Daniel zabiera mnie ze sobą i swoją żoną na zakupy do hipermarketu. Nie mając co robić zgadzam się na przejażdżkę. Dla siebie wybieram różowe wino Bordeaux. Daniel upiera się żeby mi je kupić na urodziny, ponieważ przypadkowo się wygadałam, gdy pytał o, prawdopodobnie, miesiąc urodzin, a ja w związku z trudnościami językowymi napisałam mu całą datę na kartce. Pomimo to wypiję je 17 lipca, wtedy kiedy Kasia, moja dobra koleżanka, wraz z Grześkiem będą brali ślub. Na ich zdrowie! Przykro mi, że mnie z nimi nie będzie.
Po dwóch godzinach wracamy na farmę. Zgłodniałam więc przygrzewam sobie zieloną fasolkę, coś jak naszą szparagową, tylko zieloną, szczerze mówiąc to nie wiem czy u nas taką się uprawia, chyba nigdy nie widziałam. A powinnam. Jest ze mnie teraz rolnik. Rolnik sam w dolinie chyba? Tak, czuję się trochę sama, gdy nie mam z kim porozmawiać jak człowiek, a nie tylko na zasadzie „Oui” [tak] i „D’accord” [dobrze, zgoda] lub też na migi. Ale coś się chyba we mnie przełamuje, bo zaczynam lepiej rozumieć Daniela. Ma do mnie dużą cierpliwość. Gdy czegoś nie rozumiem bierze mój słownik i szuka mi w nim danego słowa. Jako tako się dogadujemy.
Po jedzeniu zabieram się za pracę, którą ustami Dominique przekazała mi Madame. Zdaje się, że moje zadanie polega na konserwacji mebli jakąś białą, ładnie pachnącą pastą. Do wyczyszczenia mam sprzęty w salonie: duży stół, 4 krzesła, ogromną szafę, komodę, stary stojący zegar i dwoje drzwi. Schodzi mi dobre 1,5 godziny. Później już czas dla siebie. Ale Daniel nie pozwala mi się nudzić, o 22.00 zabiera mnie na National fete, święto narodowe obchodzone hucznie w pobliskim miasteczku Les Herbiers. Jak podają moje francuskie rozmówki to „czas uroczystych pochodów, pokazów sztucznych ogni i zabaw tanecznych na ulicach”. Święto to wypada 14 lipca, ale okazuje się, że świętować można już noc wcześniej. Po drodze, na rondzie zatrzymuje nas policja i każe dmuchać Danielowi w alkomat, ale Daniel coś tłumaczy i puszczają nas. Inni kierowcy stoją i dmuchają.
Gdy przyjeżdżamy na miejsce akurat placem przy dworcu kolejowym przechodzi defilada z wielobarwnie ubraną orkiestrą, za którą podąża tłum ludzi z kolorowymi lampionami. Ładny obrazek. Orkiestra przystaje, obraca się do uczestników fety i gra kilka skocznych utworów. Wtem latarnie na placu gasną i zaczyna się pokaz fajerwerków połączony z efektami dźwiękowymi. Z początku marne petardy są tylko preludium dalszych atrakcji. Pojawiają się ciekawe, duże rozbłyski sztucznych ogni, cały pokaz jest bardzo widowiskowy i trwa całkiem długo, bo ok. 15 min. Jedyną nieuwagą jest zbyt bliskie rozmieszczenie fajerwerków w stosunku do ludzi, co zauważam, gdy raz po raz spadają na mnie wypalone kawałki petard, gdzieniegdzie lecą nawet całkiem spore, rozżarzone elementy.
Staram się również obserwować ludzi, francuzów. Są w większości niscy, czuję się wśród nich jak Goliat, bo nawet Daniel sięga mi co najwyżej do barków. Wielu z nich nosi błyszczące kolczyki w uszach, jak gdyby chcieli się wyróżniać, ale masowość tego zjawiska niweczy ich cel.
Zabawa z ulicy przenosi się na ogrodzony teren ze sceną, z której już słychać pierwsze takty. Wybija się z nich akordeon i jego wesołe dźwięki. Zaczyna się zabawa, ludzie wychodzą na parkiet i próbują tańczyć. Próbują, bo niewielu to wychodzi. Zespół gra francuskie melodie, ale też międzynarodowe kawałki. Jest wesoło, ludzie się bawią, ja też. Jest późno, dochodzi północ, wracamy do domu. Jutro poznam Madame…

DZIEŃ 3 14.07.2010
Nie wstanę, nie ma szans.
Przestawiam budzik na 8.40, w końcu dziś do południa mam tylko wypastować meble w swoim pokoju. Dominique dziś nie przychodzi więc sama sobie rozdysponuję czas. Przekraczam próg kuchni, gotuję wodę na herbatę (wczoraj mogłam sobie w sklepie wybrać jaką lubię) i nagle włącza się przeraźliwie głośny alarm. Nie wiem dlaczego skoro drzwi nie były zamknięte na klucz. Z pomocą przychodzi Daniel, ale zanim wyłączy alarm musi, jak co dzień, się ze mną przywitać całując cztery razy w policzek, dwa w jeden i dwa w drugi. To w Polsce nie mogłam się połapać, jeśli chodzi o witanie i składanie życzeń, jedni całują dwa razy, drudzy trzy, a jeszcze inni tylko raz. A tu masz! Cztery razy.
Udaje się obezwładnić alarm, nie rozumiem dlaczego się włączył, ale zajmuję się już robieniem śniadania. Dominique pokazała mi wczoraj co mam jeść, upewniając się, że rozumiem. Zrozumiałam, ale nie chcę tego. Coś a’la pasta mięsna do smarowania chleba. Wygląda jak ugotowane wołowe mięso rozdrobnione na kawałki i upchane do miseczki. No nic, zjem trochę, żebym później nie musiała się tłumaczyć, ale pozostałe dwie przypieczone w tosterze kromki smaruję serkiem topionym, na to rzodkiewka, którą miałam zjeść wczoraj do obiadu, i pomidor, którego tutaj nie jedzą do śniadania. Herbata cytrynowa też się przyda.
Po śniadaniu sprzątam kuchnię, wynoszę odpadki organiczne kurom i zachodzę na chwilę do koni, bo akurat podeszły do ogrodzenia. Daniel pyta, czy będę pracować, odpowiadam, że tak, ale mówi, że dziś nie pracujemy, bo jest święto. No dobrze, niech będzie, tylko szkoda, że jest mżawka, bo bym sobie chociaż wsiadła na rower i pojechała w świat. Nici z wycieczki, muszę zostać w pokoju. W końcu nie wymigam się od nauki francuskiego. Powtarzam sobie podstawy, zaczynam coś łapać. Później dwa krótkie filmy dokumentalne o fenomenie istnienia człowieka. W końcu mam czas na nadrobienie filmów, które masowo zalegają na moim dysku. Następnie 3-godzinna drzemka, w trakcie której budzi mnie Daniel, gdyż potrzebuje kluczy do kuchni, które wzięłam.
Po przebudzeniu około 17.00 idę przygotować sobie obiad. Mam kupiony wczoraj duży, ale chudy plaster czerwonego mięsa (na paragonie pisze, ze to drób). Panieruję go, choć Francuzi by tego pewnie nigdy nie zrobili, ale jestem sama w kuchni więc przyrządzam po swojemu. Do tego ugotowane ziemniaki i kolejny raz fasolka, tym razem ostatni, bo zjem całą. Obieram sobie też jabłka na później, bo Daniel co chwila zamyka kuchnię, nie wiem z jakiego powodu, sam przecież mówił, że to spokojna i bezpieczna okolica. Sama zostawiam w otwartym pokoju cały mój dobytek, bo nie mam klucza. Tylko, gdy gdzieś wyjeżdżamy wszyscy chowam do mieszkania Daniela komputer, a aparat i dokumenty biorę ze sobą.
Madame dalej nie ma. Wracam do swojego pokoju, na zmianę pada deszcz i świeci słońce. Nie chce mi się nigdzie ruszać, najadłam się obiadem. Bawię się więc zdjęciami i oglądam kolejny film, tym razem o Chorwacji. Szkoda, że w tym roku muszę ją odpuścić, do tej pory była corocznym rytuałem wakacyjnym.
Po 20.00 przychodzi do mnie oczekiwana Madame. Starsza kobieta, wydaje się być około siedemdziesiątki. Ma bardzo zniszczoną twarz, która ją prawdopodobnie postarza. Jest brzydka. Ale rozumiem co do mnie mówi, chwilę rozmawiamy i umawiamy się na jutro na 8.00, bo teraz jest zmęczona długą podróżą z centralnej Francji. Chyba nie wie co to długa podróż.
Podsumowując, pierwsze koty za płoty. Już jutro pewnie zwątpi w możliwość porozumienia się ze mną werbalnie, ale to dopiero jutro.

DZIEŃ 4 15.07.2010
Pisałam, że Madame jest brzydka? Zmieniam zdanie. Jest obrzydliwa. Ma farbowane na jasnorudo włosy, rozcapierzone, aby wydawało się ich więcej; jasną, piegowatą twarz, wytrzeszczone lekko oczy i krzywy nos. Wyraz twarzy wskazuje jakby zaraz chciała rzucić się na kogoś jak zombie i wgryźć się w szyję. Nawet gdy sporadycznie się uśmiecha to jej mimice nadaje to dopiero neutralność. Dziś ubrana w zwyczajne spodnie, koszulkę z kołnierzykiem, granatowy sweter, narzuconą na to kurtkę dżinsową i jakieś beznadziejnie gumowe półbuty. To nie jest image prawdziwej Madame. Wygląd i charakter nie zawsze idą w parze. Tu przechadzają się jednak tą samą alejką. Widać, że jest panią domu, ona tu rządzi, a reszta musi jej nadskakiwać. Wszystko musi być zrobione właśnie tak, jak ona tego chce. Chodzi z włożoną do kieszeni ręką, jakby chciała pokazać swoją wyższość. Mówi, jakby miała wyrzuty do odbiorcy, nie ważne czy jest jej znajomym, czy pracownikiem. Czasem, gdy z kimś rozmawia nawet na niego nie spojrzy, nie odwróci się. Ona płaci, ona wymaga. Nie lubię jej, nie lubię takich osób, choć prawie ich nie znam.
Po raz pierwszy zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam przyjeżdżając tu. To, że nie znam języka jakoś przeboleję, dogadam się na migi, czy z pomocą słownika, gorszą przeszkodą teraz okazuje się osobowość mojej chlebodawczyni. Ale bilet powrotny kupiony, nie ma odwrotu, trzeba zacisnąć zęby i iść do przodu. Pracuję dzisiaj dużo dłużej niż powinnam, od 8 do 14 i od 15.30 do 20.30. Coś jest nie tak. Daniel proponuje mi telefon do Dominiki. Rozmawiamy bardzo długo, ponad godzinę. Dominika jest zaskoczona czasem mojej pracy. Okazuje się do tego, że Madame przeszkadza moja fryzura dlatego obudziła dziś rano telefonem Dominikę. Pracuję rzekomo dłużej, bo nie rozumiem języka i wykonywanie czynności zajmuje mi więcej czasu. Koleżanka jednak uspokaja, że to początki i muszę się wszystkiego nauczyć. Zrobiła się mała afera z tego powodu, ale poza plecami Madame. Daniel jest kochany, bardzo mi pomaga, nawet psychicznie, mimo miernej komunikacji między nami. Przekazuje, że w poniedziałek mamy z Madame jechać na wybrzeże. Obym zniosła tę podróż.
W krótkiej przerwie między pracą biorę rower i jadę do pobliskiej wioski Beaurepaire z bardzo ładnym, starym kościołem, który widziałam w drodze do hipermarketu. Śliczna ta wioska, robię sobie po niej wycieczkę. W centrum domy przyklejone do siebie, wąskie ulice, kolorowe okiennice, dalej osiedla niskich domków otoczonych jeszcze niższymi płotkami, czy murkami. Wszędzie czysto, schludnie, jak z amerykańskiego filmu. Nie widać tylko żywej duszy, czyżby siesta? Po przejażdżce myję kabinę samochodu, którym Gerard przewozi konie, a później od środka Audi A6 należące do Madame. Na koniec kolacja z nieprawidłowo przyrządzoną przeze mnie sałatą i grymasy Madame. To nie był dobry dzień. Dobranoc!

DZIEŃ 5 16.07.2010
Po raz pierwszy czuję się jak w autentycznej, odgrywanej przez życie, telenoweli. W rolach głównych pani domu, właścicielka pokaźnego majątku (Madame), jej pracownica do sprzątania i gotowania (ja), czarnoskóra służąca (Aime – żona Daniela), ogrodnik, mąż służki (Daniel) i syn wielmożnej (syn Madame, Charles Manuel). Miejsce: włości pani domu, z mojej perspektywy najczęściej kuchnia (oddzielona oczywiście od pomieszczeń Madame) i salon Madame. Akcja: każdy robi pod dyktando pani, jednocześnie czując strach przed sprzeciwem. Madame oczywiście jest stanowcza, nie uśmiecha się, traktuje pracowników z wyższością, jak przystało na wyższe sfery. My jesteśmy przecież tylko zwykłymi chłopami pałającymi się prostą robotą.
Kamera, akcja!
Scena pierwsza: Zazdrość, krzyk i łzy; ujęcie pierwsze.
Punkt ósma stawiam się przy drzwiach kuchni. Zamknięte. Wtem zauważa mnie Daniel, wychodzi ze swojego mieszkania i ręką wskazuje, abym podeszła. Wchodzimy do środka, sięga po telefon i dzwoni do Dominiki. Przychodzi jego żona – Aime. Nie rozumiem o czym rozmawiają. Po chwili daje mi słuchawkę, Dominika pyta, czy Daniel był u mnie wczoraj wieczorem w pokoju. Zaskoczona odpowiadam, że nie. Po skończonej pracy poszłam do siebie i oglądałam filmy do późna. Pytam Dominikę co się stało, ona nie wie, ja tym bardziej. Oddaję słuchawkę, Daniel mówi głośno, wtrąca się Aime prawie krzycząc. Rozmowa telefoniczna kończy się bez żadnego pożegnania. Daniel wstaje i kieruje się w stronę drzwi, automatycznie również wstaję, Aime za nami. Najpierw głośno mówi do mnie, że Daniel to jej mąż, czy to rozumiem. Przestraszona przytakuję. Chwilę potem podchodzi do Daniela i zaczyna na niego krzyczeć i go bić. Jestem w szoku. Domyślam się, że Aime myśli, że Daniel jest mną zainteresowany i rzekomo był u mnie wczorajszej nocy. Niedorzeczne, a jednak. Wracam do pracy. Przed południem przychodzi Aime zapłakana i ubrana w strój służki: fartuszek i czapeczkę. Idealnie wtapia się w scenografię brazylijskiego tasiemca. Będzie sprzątała pokój pani. Traktuję sytuację, jak gdyby nic się nie stało, to nie mój problem, tym bardziej, że mało co z tego rozumiem. Piszę o tym Dominice w smsie, stwierdza, że Aime jest „pojebana”. Przyjmuję do wiadomości i pracuję dalej, aż do obiadu. Dziś ponownie Dominique przygotowuje zapiekankę z cukinii (gratin de courgette), która stała się już moim ulubionym daniem. Do tego duszony ze śliwką schab i standardowo: rzodkiewka, chleb, masło, serek topiony, jogurt. Madame rozdziela dla mnie i dla Gerarda kawałki mięsa. Jest bardzo dobre, najem się, bo ukroiła po dwa plastry. Nie brakuje mi tu jedzenia, jakość też jest dobra, choć połączenia niektórych produktów mnie zaskakują. Kromka z masłem i rzodkiewką zdaje się być przystawką do dania głównego. A po nim z kolei Gerard zjada drugą kromkę z serkiem topionym. Dziwne, ale zjeść się da, nie narzekam. Zresztą czasem sama sobie urozmaicam posiłki, gdy nikt nie widzi, żeby nie było niezręcznego tłumaczenia. I tak nie zrozumieją, dlaczego na kanapkę z szynką kładę jeszcze ser żółty, albo dlaczego z mięsem jem ziemniaki.
Mam dwie godziny przerwy. Oglądam kolejny film dokumentalny i kładę się na krótką drzemkę. O 15.30 z powrotem do pracy. Popołudnie zajmuje mi mycie okien w kuchni i salonie. Przyjeżdża oczekiwany syn Charles Manuel mieszkający w Maroku. Gdy kończę Madame nie ma, nie ma więc pracy. Siedzę zatem w kuchni i sprawdzam w słowniku słówka. Nadmiar czasu przypomina mi dawną metodę nauki słówek. Biorę słownik i po kolei, po literce czytam słowa po polsku i wyłapuję te, które powinnam znać i które mogą mi się przydać w najbliższym czasie. Przerabiam wszystkie od A do C. Sporo ich. Gdy każdego dnia będę przerabiać po 3 litery niedługo przestudiuję cały słownik, a wtedy mój zasób słów będzie już spory. Tak, to jest mój plan na kolejne dni. Podszkolę francuski, muszę, po to tu jestem.
Madame dziś wieczorem okazuje się bardziej do zniesienia. Spokojnie tłumaczy mi jak nakryć do kolacji i co podać. Chyba się lekko uśmiechnęła przez chwilę. Daje mi też pół godziny przerwy przed posiłkiem, nie wymyśla żadnych obowiązków. Idę do pokoju i piszę. Wracam na 20.00 na kolację. Syn Madame nie przyszedł. Podobno jest jej przeciwieństwem, często się z nią nie zgadza i żyje luźniej, bez sztywnych ram. Madame spożywa kolację sama przy dźwiękach telewizora. Pozbieram po niej naczynia i wracam do pokoju. Nawet nieźle kończy się ten dzień, a na pewno lepiej niż się zaczął. Kolejna kartka z kalendarza emigrantki do wyrwania.

DZIEŃ 6 17.07.2010
To dziś! To dziś jedna z moich najlepszych koleżanek wychodzi za mąż, jestem szczęśliwa razem z nią. Źle mi z myślą, że nie mogę być teraz w Polsce na jej ślubie, słuchać, jak przysięgają sobie z Grzesiem miłość, patrzeć jak tańczą, bawić się razem z nimi. C’est la vie.
Dzisiejszy dzień nie zapowiada się dobrze. Od rana Madame jest nie w humorze i jest zła, że nie rozumiem co do mnie mówi. Podczas jej śniadania idę zebrać fasolkę szparagową, jak powiedziała mi wczoraj Dominique, okazuje się, że chyba źle zrobiłam i powinnam być w kuchni, pozbierać naczynia po jedzeniu i wsadzić do zmywarki. A tak, ktoś zamiast mnie to zrobił, czyżby syn Madame? Dostaję reprymendę, że to faux pas. Madame stanowczo rozmawia o mnie z Danielem i dzwoni do Dominiki, ale ta nie odbiera. Może w końcu wpadnie na to, żeby pokazywać mi co mam robić, a nie zdawać się na mnie, że wszystko wiem. Zaczynam wątpić, że jakoś to będzie przez najbliższy miesiąc i jako tako się porozumiemy. Z jej strony nie widzę do tego chęci.
Po śniadaniu przekazuje mnie w ręce Aime, idziemy razem zbierać śliwki, które rosną na obrzeżach pastwiska dla krów. Pycha. W trakcie Gerard podjeżdża ciągnikiem do paśnika dla krów, alby dać im belę siana. Te, gdy tylko go zauważają schodzą się ze wszystkich stron pastwiska i podążają w jednym, najważniejszym kierunku. Kierunku ich dalszego być, albo nie być. Razem z Aime chodzimy na około stawu przeskakując podmokłe miejsca, wpadam w błoto, mam mokre buty. Wyczyszczę później. W przydomowym ogródku obcinamy zwiędłe szypułki róż, nie mogą przecież wyglądać nieestetycznie. Później drylujemy zebrane śliwki i zamrażamy. Madame przekazuje Aime, że po skończeniu jestem wolna. Zapomina jednak dodać, że muszę jeszcze przygotować obiad, jak co dzień, mimo, że jest sobota. Robię więc tylko sobie, to co mam do dyspozycji: wczorajsza zapiekanka z cukinii i ziemniaki pieczone z serem. Przyjeżdża Madame i robi wielką aferę, że stół nie nakryty dla niej i dla syna. Próbuję ją uspokoić, mówiąc, żeby mi pokazała co mam robić. Trochę ją to łagodzi, pokazuje mi wszystko. Wymuszam nawet mały uśmiech na jej twarzy, gdy sama się uśmiecham.
Kupiła rybę, smaży ją sama, bez panierki oczywiście. Do tego standardowo fasolka szparagowa, wciąż zielona, bo tutaj nie dadzą jej dojrzeć (chyba, że to taka zielona odmiana). Pyta się czy lubię tą rybę (nie wiem co to za rodzaj, ale wygląda apetycznie) i nakłada mi na talerz kawałek, takiej wielkości jak dla niej i dla jej syna. Po obiedzie ogarniam kuchnię, jest 14.00 jestem wolna do 18.00. Biorę więc rower i jadę w okoliczne pola. Rozkładam słomianą matę, idealnie wtapia się w podłoże usiane złotymi kłosami. Leżę na słońcu, zamykam oczy osłonięte okularami z prawdziwym (!) filtrem UV i korzystam z dobrodziejstw natury: czystego powietrza, błękitnego nieba przykrytego obłokami, roślinności. O 16.00 jadę z Danielem i Aime do supermarketu kupić sobie coś słodkiego. Przyda się na gorsze chwile powstałe dzięki Madame.
Na 18.00 stawiam się u Madame. Oddaje mi pieniądze za bilet lotniczy i TGV, wczoraj ją o to poprosiłam. W kieszeni dodatkowe 170 EURO. Pyta, czy gdzie byłam po południu, odpowiadam zgodnie z prawdą, byłam z Danielem i Aime w supermarkecie. Upewnia się, czy Aime również tam była. Skoro tak, to jest ok. Zabrania też rozmawiać z Danielem, nie rozumiem dlaczego, przecież nic nie zrobiłam. Mówi, że jest jakiś problem, ja odpowiadam, że dla mnie nie ma żadnego problemu. Próbuje znów dzwonić do Dominiki, ale sygnał w słuchawce nie ustaje. Kończy się na tym, że Daniel ma być jednym słowem dla mnie powietrzem. Naprawdę zastanawiam się, czy aby nie ma tu ukrytych kamer i ktoś nie kręci reality show na podstawie brazylijskiej telenoweli. Cyrk na kółkach.
Po pseudo rozmowie mam czas dla siebie do 19.15. Po co w ogóle przychodziłam? Żeby po prostu być na farmie i nie oddalać się za nadto? Niespodziewanie do kuchni przychodzi Aime, właściwie po nic, zaczynam więc rozmowę na temat wynikłego problemu. Mówi z uśmiechem na swoich brązowych ustach, że Daniel się zmienił odkąd przyjechałam. Mówię, że to nie moja wina, że lubię ich oboje i tyle. Ona uważa, że zmienił się trochę przeze mnie, ale jak sama stwierdza to problem jej i Daniela. Rozchodzimy się więc w pokoju, umawiając się na wieczór na wspólne picie wina.
Wieczorem przygotowuję z Madame kolację. Dla niej i jej syna małe, spiralne, gotowane muszelki, chyba jakieś krabiki. Dla mnie kawałek wczorajszej pieczeni, swoją drogą wciąż smacznej, zielona fasolka, bagietka, ser camembert.
Po kolacji pukam do drzwi Aime i Daniela. Z samym Danielem nie mogę rozmawiać, ale w towarzystwie Aime? Czemu nie. Przychodzę z winem, które kupiłam na okoliczność ślubu mojej koleżanki Kasi. Przynajmniej tak mogę uczcić ich święto. Pijemy za ich zdrowie oraz za moje nadchodzące wielkimi krokami 24-te urodziny. Rozmawiamy, śmiejemy się, jest miło, mimo nieporozumień, które wynikły. Koło 22.00 idę do swojego pokoju i bezlitośnie uczę się słówek przerabiając literki od D do G. Zasób słów mam już coraz większy. Tak trzymać! Obym się nie rozleniwiła prędko. Nauka jest wyczerpująca, dlatego kładę się spać po 1,5 godzinie. Jestem jakoś dziwnie zmęczona.

DZIEŃ 7 18.07.2010

Dziś mija dokładnie tydzień mojego pobytu. Nie był on łatwy, spodziewałam się większej sielanki. Ale należy się uczyć na takich doświadczeniach i wykorzystywać je w przyszłości. Ten tydzień dał mi możliwość kontaktu z żywym językiem francuskim, poznania zwyczajów i codziennego życia osoby z prowincji, rzekomo lepiej urodzonej, a może po prostu ciężko pracującej, aby dorobić się tego co obecnie posiada. Tak, czy siak, wiem, że to życie nie dla mnie, po żadnej ze stron, ani mojej obecnej, ani Madame. Ale ten tydzień pozwolił mi przede wszystkim przyswoić podstawy języka, który tuż po przyjeździe był dla mnie zagadką. Sporo już rozumiem, umiem też powiedzieć więcej, niż Oui [tak], Non [nie] i parę innych podstawowych zwrotów.
Nie zmienia to faktu, że nie zrozumiałam, że dziś śniadanie ma być na godzinę 9.00, nie na 8.30 jak zwykle. Eh… Mogłam spać pół godziny dłużej. Madame pyta mnie, czy chcę iść na mszę, odpowiadam, że tak, a wtedy dzwoni do kogoś i pyta o której jest liturgia. Po jedzeniu mam godzinę wolną, później jadę z Madame na mszę do Beaurepaire. Dziwi mnie, że nie ubrała się elegancko, jak na Madame przystało, ale okazuje się, że po prostu mnie podwozi i pyta, czy będę wracać na nogach. Acha, czyli jednak jest na tyle uprzejma, żeby uszanować moje poglądy i dać mi czas, a nawet podwózkę do kościoła. Sama wraca na farmę.
W kościele kilka nieznanych mi zwyczajów. Tuż po wejściu każdy zabiera ze stolika zadrukowaną kartkę formatu A4. To plan dzisiejszej mszy z wypisanymi pieśniami i wersami potrzebnymi do śpiewania. Wczytując się w nią, podczas gdy inni śpiewają więcej rozumiem, choć mimo to prawie nic. Kolejne zaskoczenie, gdy na ołtarzu przy analogicznie usytuowanej do tej właściwej, z tym, że po lewej stronie, ambonie stoi czterdziesto-paroletni pan, pełniący rolę dyrygenta. Wierni śpiewając patrzą na niego jak na obrazek i wszyscy wiedzą o co chodzi. Odpowiednio gestykulując zachęca do śpiewu lewą część kościoła, następnie prawą i tak sobie oto prowadzi część wokalną mszy. Kapłan udziela się raczej rzadko. Rozpoczyna liturgię, a jego kolejną rolą jest dopiero odprawienie kazania. Poprzedzające je czytania pisma świętego są dokonywane poprzez ochotników, wybierających się, prawdopodobnie, na bieżąco podczas mszy. Do jednego nikt się nie zgłasza więc odczytuje je dyrygent. Kazanie trwa długo, myślę o czymś zupełnie innym, bo nic z niego nie rozumiem. Zaciekawia mnie jedynie trzymana w ręku kapłana książeczka, rozumiem, że to Mały Książę, francuskiego pisarza Antoine de Saint Exupery’ego, jedna z mich ulubionych książek. Ksiądz czyta fragment o chłopcu, który dostał prezent. Reszty nie rozumiem.
Kapłan od czasu do czasu odprawia swoją część, ale w większości to wierni, wraz z dyrygentem, prowadzą liturgię. W rozdaniu komunii świętej pomagają mu dwie kobiety. Mimo trzech rozdających eucharystię kolejka nie ma końca, a kościół przecież malutki. Komunię przyjmuje się tu do złożonych dłoni, a samemu wkłada do ust i konsumuje.
Na koniec mszy kapłan błogosławi przybyłym i gdy już mamy się rozejść przywołuje na środek ołtarza rodzinę z dzieckiem. Podchodzi młode małżeństwo: matka i elegancko ubrany ojciec, ich córka, inna para i chłopczyk. Ojciec trzyma córeczkę na rękach, jest prześliczna, ma białą sukienkę i krótkie, kręcone włosy. Kapłan podaje ojcu mikrofon i prosi, żeby powiedział jak ma na imię i coś, czego nie rozumiem. Kapłan bierze małą w ręce, znów coś mówi i oddaje ojcu. Rodzina odchodzi, ludzie klaszczą i masz dobiega końca.
Na farmę wracam na nogach, zajmuje to jedynie 20 min, przyjemny spacer, szczególnie między domami wioski, które przypominają już styl śródziemnomorski, jasna farba i okiennice: zielone, niebieskie, białe. Tak czysto i schludnie, że aż miło popatrzeć.
Przed obiadem, po moim powrocie z kościoła, Madame sadza mnie za kierownicą swojego Audi A6 i uczy prowadzić samochód z automatyczną skrzynią biegów. Na pierwszy raz wcale to nie takie łatwe. Gdy od święta jeździ się samochodem, i to marki Punto, manualnym to wysoko-półkowy automat robi dużą różnicę. Jeździmy po farmie. Auto jest wielkie i nieporęczne, nie sprawia mi przyjemności jazda z Madame siedzącą obok i przypatrującą się wszystkim moim ruchom. Czuję się jak na kursie prawa jazdy. Wyjeżdżamy na ulicę, nie ważne, że nie mam przy sobie dokumentów. Wjeżdżamy w uliczki łączące pojedyncze farmy i drogę główną. Można powiedzieć, że to drogi polne, tyle, że wyasfaltowane. Sprawdza mnie, mówi, żebym skręciła w lewo, czy prawo. Na skrzyżowaniach muszę się zatrzymywać, nawet jeśli to tylko znak „ustąp pierwszeństwa przejazdu”. Co chwila mówi, żebym zwolniła, mimo, że osiągam zawrotną maksymalną prędkość 50 km/h. Wracamy na farmę, dobrze, bo stres dorównywał tym na jazdach kursowych.
Przygotowujemy obiad, bagietkę z sałatką z sałaty, pomidorów, cebuli, jajka i sosu winegret. Czuję, że się dziś przejem. Jem podwójną porcję, dobierając sobie jeszcze rzodkiewek. Nie jest źle, przynajmniej zdrowo się tu odżywiam. Jako przekąska jest też ćwiartka melona. Jem mimo, że nie lubię, jest mdły, lekko słodkawy. Ale jem, bo to kolejne witaminy, które w siebie pakuję.
Od 13.30 mam czas wolny aż do 18.00. Biorę rower i jadę łapać pierwsze konkretne promyki słońca tutaj. Ledwie godzina leżenia na słońcu, a już dostałam lekkich poparzeń. Czyżby słońce tu grzało mocniej?
Punkt 18.00 do mojego pokoju przychodzi Madame. Dzwoni do Dominiki, rozmawiamy. Po kilku nakazach Madame, abym nie rozmawiała z Danielem już rozumiem o co chodzi. Okazuje się, że Daniel nie zachowuje się w porządku w stosunku do Aime, przez to, że coś mu się ubzdurało w stosunku do mnie. Dominika mówi, że już kiedyś była taka sytuacja i znów się powtarza. Żeby temu zapobiec Madame nie pozwala mi z nim rozmawiać, aby nie straciła gardiena, bo o dobrego gardiena trudno. Daniel podobno traktuje Aime, swoją żonę, jak niewolnicę, ona się o niego stara, bo ma tu, we Francji, tylko jego. Nawet nie ma pieniędzy, żeby wrócić na Madagaskar. Wpakowałam się więc w niezły bigos. Ale Dominika uspokaja mnie przekonując, że mojej winy w tym nie ma, że Madame nie ma żadnych pretensji, a jedynie boi się o Daniela.
Po rozmowie podbudowującej na duchu Madame bierze mnie na kolejną, tym razem poważniejszą, przejażdżkę. Jedziemy do Les Herbies. Tym razem czuję się jak na egzaminie z prawa jazdy, dyspozycje, którędy mam jechać, ciągłe upominanie, że za szybko, wymowne milczenie i grobowa mina Madame. Kwituje jednak słowem „bon” [dobrze] i mówi, że jutro będę prowadzić po autostradzie w drodze na południe. No to co? D’accord [zgoda].
Kolacja na 20.00. Robimy cząstki młodych ziemniaków na oliwie, stek i sałatę. Pyszne, ale jedno ale. Madame usmażyła stek najpierw dla siebie. Był to okrągły, gruby plaster mięsa, otoczony jasną obręczą z tłuszczu i obwiązany sznureczkiem. Trwało to maksymalnie półtorej minuty. Czy w tak krótkim czasie da się dobrze usmażyć mięso? Nie wydaje mi się. Dla siebie smażę więc dwa, trzy razy dłużej. Nakładam wszystko na talerz, próbuję ukroić mięso, a tu… surowe. Nie zjem tego, szczególnie, że takie mięso jem pierwszy raz, a kosztuje 40 EURO za kilogram. Stek wraca więc na patelnię i smaży się jeszcze długo. Po jakimś czasie uznaję, że jest gotowy. Teksturę ma lekko gumową, ale smakuje dobrze. Szczególnie ze smażonymi ziemniakami. Uznaję, że Madame zjadła całkiem surowe mięso, ale nie obchodzi mnie to. Ważne, że nie wtrąca się do mojego posiłku.
Tak kończy się ostatni dzień na farmie. Jutro ruszamy w długą podróż w kierunku zachodzącego słońca. Tak, będę patrzeć na zachody popijając przy tym wino i myśląc o niebieskich migdałach. Lazurowe wybrzeże, nadjeżdżam!

DZIEŃ 8 19.07.2010
Pobudka 7.30. Muszę spakować podręczne rzeczy, posprzątać swój pokój i przygotować śniadanie. W pakowaniu jedzenia i bagaży pomagają Aime z Danielem. Punkt 10.00, jak zostało wczoraj zaplanowane, wyjeżdżamy. Jakieś drobne problemy z GPSem i ruszamy. Całą drogę prowadzi nas malutki nawigator firmy Coyote podpięty do komputera pokładowego, tak, że całą trasę widzimy na monitorze. Do celu mamy 973km, na miejscu powinnyśmy być dokładnie o 19.27, jak podaje GPS. Po wyjeździe z La Gaurbretiere wjeżdżamy prosto na autostradę i tak już do końca. Nuda, krajobraz wciąż płaski, nijaki. Część drogi przesypiam, przerabiam też słówka na K, czytam gazetę. Na ponad godzinę Madame daje mi prowadzić, nie spuszczając jednak wzroku z drogi, tudzież moich ruchów za kierownicą. Sama nie jeździ dobrze, jak zauważam. Wjeżdża na pobocza, czasem nawet na krawężnik, jadąc prosto zajmuje dwa pasy i robi to, co najgorsze, nieświadomie. Zostaje nawet, na moją uciechę, strąbiona.
Tuż po godzinie 12.30, czyli porze obiadowej, zjeżdżamy zatankować i kupić w sklepie kanapki. Sklep pełni również rolę piekarnio-cukierni ze stolikami do jedzenia, małego marketu i toalety. Wybieram dla siebie sandwich’a z kurczakiem. Bułka jest pyszna, świeża, mięso równie dobrze smakuje. Madame prosi o coś z sałatą, od której jest według mnie uzależniona. Na kolację potrafiła przecież nieraz jeść samą sałatę z sosem winegret i bagietką.
Po zjedzeniu kanapki wyciągam sobie kupioną dwa dni wcześniej hermetycznie zapakowaną bułeczkę z ciasta francuskiego z czekoladą. Coś na deser się przyda. Madame, gdy to widzi, od razu pyta skąd to mam, jakbym co najmniej ukradła. Spokojnie odpowiadam, ze kupiłam wczoraj (bo nie wiem jak jest przedwczoraj). Skoro tak, to wszystko jest w porządku. Ta sama sytuacja powtarza się jednak w samochodzie kiedy częstuję ją ciasteczkami. Dopytuje się tak, jakby szukała w tym coś złego, czy aby przypadkiem Daniel mi nie kupił? Nie dam jej tej przyjemności.
Przy końcu trasy, która wcale nie prowadzi nad morze, Madame informuje mnie, że wieczór spędzimy u jej przyjaciół w miasteczku Gambrois, niedaleko wybrzeża. Przed spotkaniem ze znajomymi jednak, w samym miasteczku Madame stuka lekko samochód jadący przed nami. Taki mistrz kierownicy. Nic się jednak nie stało więc jedziemy dalej. A masz!
W Gambrois oczywiście też się gubimy, Madame nie wie gdzie jechać, tak jakby była tu pierwszy raz. Gdy dojeżdżamy rzekomo na miejsce, według GPSa, okazuje się, że to zupełnie nie tu.
Gdy już docieramy na miejsce, z pomocą znajomego, wszyscy witają Madame. Najpierw syn, wysoki około czterdziestoletni mężczyzna, później jego żona, następnie matka, miła pani w wieku siedemdziesięciu lat i ojciec. Do tego trójka dzieciaków, jak z obrazka. Śliczne mają buzie, zaprzyjaźniam się z nimi. Najmłodszy jest Joseph, ma 7 lat, dalej Claire 8 i Emanuel 12. Joseph z Emanuelem są braćmi, mieszkają w Paryżu, wszyscy wraz z Claire spędzają część wakacji u babci i dziadka.
Po raz pierwszy we Francji rozmawiam po angielsku. Cała rodzina mówi w tym języku. Nareszcie wszystko rozumiem! Ale wynika inny problem. Jednego dnia wylatuję z Polski, tego samego próbuję już mówić po francusku. Zaczynam myśleć po francusku, przyswajać język, przestawiać się na tryb „Francja”, a tu nagle angielski. Nie ukrywając mam problemy z wyrażaniem się. Wiem jak powiedzieć coś po francusku, a zapominam angielskich słów. Nie łatwo jest się przestawić z jednego języka obcego, na drugi.
Głodna jak wilk, zostaję ugoszczona w kuchni, razem z dziećmi. Dostajemy ryż ze strogonowem. Jest pyszny. Później bagietka i dwa rodzaje serów, których nazw już nie pamiętam, w każdym razie są bardzo smaczne. Na deser jogurt naturalny z brązowym cukrem.
Madame i dorośli członkowie rodziny siedzą na zewnątrz w zadaszonym miejscu. Tak tu ładnie. Czysty, stylowy dom, stare połączone z nowoczesnym. Kaflowy piec w kuchni i prowadzące do niej drzwi z samej szyby, stojąca obok lodówka z wbudowanym systemem do nalewania sobie wody. Niskie wnętrza, tak przytulne. Widać, ze biedni ludzie tu nie mieszkają.
Dostaje własny pokój w osobnym budynku. Jest cudny, malutki z drewnianymi belkami na niskim stropie, z łóżkiem w centralnym miejscu, dużym, z metalowym zagłówkiem, jak zawsze mi się podobało. Jest lampka nocna, komódka, drewniana, stylowa szafa, a za białymi, drewnianymi drzwiami łazienka, co najmniej jak w hotelu, z przygotowanymi ręcznikami, Mogłabym tu zostać. Przeniosłam się z obskurnej, brudnej, ciemnej komórki do przytulnego, schludnego, jasnego pokoju z własną łazienką.
Po kolacji pytam Emanuela, czy oprowadzą mnie po okolicy. Są bardzo uprzejmi, chętnie przystają na moją prośbę. Pokazują basen, uprawę winogron należącą do ich dziadków, gaj oliwny, krzewy lawendy, z której słynie Prowansja. Bardzo mi się tu podoba. Dochodzi jednak 22.00, a ja jestem trochę zmęczona więc żegnam się i idę do swojego pokoju. Już jutro będę na wybrzeżu, muszę nabrać sił na czekające mnie atrakcje.

DZIEŃ 9 20.07.2010
Wstaję rano, na 8.00 tak, jak chciała Madame. Jednak ona jeszcze śpi, czyli jednak 8.30 jak zwykle. Eh, Madame… Robię sobie więc spacer w pobliżu domu. Wchodzę na polną drogę wiodącą wzdłuż upraw krzewów winorośli i ścierniska po zebranym już jęczmieniu. Po drodze drzewa oliwne i brzoskwiniowe, krzewy rozmarynu, makia. Gdy wracam znajduje mnie Emanuel w towarzystwie Madame. Okazuje się, że podczas mojej nieobecności Madame sprawdziła mój pokój. Prowadzi mnie teraz do niego i zdziwiona mówi, żeby zdjąć prześcieradło i poszewkę z poduszki, że to (kolejne) faux pas. Skąd mogłam wiedzieć? Dalej wchodzimy do łazienki i ona zatyka nos. Mówi coś o myciu. Po kilkakrotnym powtórzeniu dochodzę do wniosku, że chodzi jej o to, żebym się myła, pokazuje gestami nawet gdzie. Robię wielkie oczy. Mydło i przygotowane ręczniki nie ruszone, ona myśli, że ja się nie myję i dlatego tak śmierdzi w łazience (swoją drogą, człowiek czasem potrzebuje zrobić coś więcej niż zwykłe siusiu). Pokazuję, że mam swoje mydło i ręcznik. Wolałam zostawić łazienkę w czystości, kulturalnie posprzątałam. Jest oburzona i w kółko powtarza, nawet po dojechaniu już na miejsce, że mam się codziennie myć. Żenada. Ta kobieta myśli, że ja z buszu przyjechałam. Po raz kolejny nie omieszkuje wspomnieć o moich włosach swoim znajomym i zrobić głupkowatej miny. Tracę powoli do niej cierpliwość, staje się nie do zniesienia.
Po fochach Madame zmierzamy do jej pokoju, aby również jej łóżko doprowadzić do ładu. Zostawia nawet napiwek w wysokości 20 EURO, mimo, że są to jej przyjaciele. Później zanoszę jej i swoje bagaże do auta. Na koniec śniadanie. Jem w kuchni, dostaję herbatę i dwa kawałki bagietki, które smaruję masłem i miodem z lawendy. Dokładniej przyglądam się kuchni, jest przestronna, ze stołem pośrodku. Nad starą kuchenką czarna ściana i biały, murowany okap. Strop zrobiono z bel drzewa pomalowanych na biało, na nim zawieszony biały telewizor marki SAMSUNG. Wszystkie produkty znajdują się w specjalnych pojemnikach. Herbata w drewnianym pudełeczku z wieczkiem, brązowy cukier w nieregularnych bryłkach w szklanym naczyniu, jak nalewka, woda w dzbanku. Wszystko ma tutaj swoje miejsce.
Po skończeniu śniadania wkładam naczynia do zmywarki i idę do siebie. Teraz je Madame i reszta domowników.
Wyjeżdżamy przed 10.00. Do przejechania tym razem 168 km. Znów autostrada. Co jakiś czas pojawiają się bramki do uiszczania opłat, raz jest to 20 EURO, raz 1,20. N drogach w miastach lub przy dojazdach do nich pełno jest rond, typowe skrzyżowania widzę nader rzadko. W radiu przez całą drogę leci muzyka klasyczna.
Na miejsce, nad zatokę Agay dojeżdżamy około południa. Na zewnątrz upał 35 stopni. W samochodzie było 19. Przeżywam szok termiczny, ale przyjemny, bo przez całą drogę miałam zmarznięte stopy. Jest pięknie. Tuż za szczelną bramą dom gardienów (strażników) stojący już na czerwonych, jak cegła skałach, za nim niewielki mostek, a dalej willa Madame. Niska, parterowa, koloru białego z wyblakło-czerwonym dachem. Z każdej strony rozciąga się widok na Morze Śródziemne, jestem na niewielkim, prywatnym półwyspie, z którego dosłownie kilka kroków do wody. Ścieżki na całej posesji wysypane są drobnym kamieniem, szeleszczą pod stopami przechodniów. Jest własna, malutka plaża pomiędzy skałami oddzielającymi willę, od domu gardienów i dalej ulicy.
W willi są już domownicy. Rodzina z dwóją synów około 12-13-letnich. Pani jest bardzo miła, pokazuje mi, co mam robić. Tak samo pani gardienowa. Uśmiecha się do mnie z wyrozumiałością i spokojnie tłumaczy i pokazuje, gdzie układać ręczniki, a gdzie poszewki na poduszki.
Pomagam rozpakować bagaże, wprowadzam się do swojego pokoju. Jest niewielki, ale przytulny, z dużym oknem i widokiem na morze. W pokoju drzwi do łazienki posiadającej podobny widok. Rozpakowuje bagaże, pomagam coś w kuchni, jem obiad, czyli bagietkę z pomidorami i jestem wolna do 16.00.
Szybko przebieram się w bikini i idę na prywatną plażyczkę, wcześniej dostając od gardiena do niej klucze. Zabieram mini zestaw do nurkowania przywieziony z Polski, z długą historią, sprawdzony dziesiątki razy w Morzu Adriatyckim. Woda jest ciepła, a jednocześnie przyjemnie chłodna w ten upalny dzień. Pływam chwilę, później zanurzam się już w podwodny świat pełen różnych, kolorowych ryb, skał, traw. Gdy staję na jednej z takich skał dziewczynka-nurek macha do mnie. Odmachuję więc i odpływam odkrywać nowe tereny. Po wyjściu z wody opalam się chwilę, ale morze kusi chłodzącą wodą. Wskakuję więc na chwilę i pływam, pływam, pływam…
Nie pracuję dziś ciężko. Pomagam tylko rozpakować się Madame i przygotować kolację. Daje mi nawet trochę wolnego w trakcie, abym mogła się wypakować. Później posiłek: wczorajszy odgapiony strogonow z… zieloną fasolką. Ona jest wszędzie! Przywiozłyśmy trochę z farmy. Jem szybo, bo wiem, że później jestem wolna. Nie muszę czekać, aż oni zjedzą, bo sami poskładają naczynia i przywiozą na specjalnie do tego przeznaczonym stoliku na kółkach. Na deser szybki jogurt zjedzony na stojąco, zabieram aparat i idę na spacer w kierunku miejscowości Agay. Jest to kawałek, bo zajmuje mi ponad 20 min. Słońce już zaszło, miasteczko wygląda przyjemnie. Długa, żwirowa plaża, parasolki, kawiarenki.
Wracam do domu po 22.00. Kąpię się drugi raz w ciągu kilku godzin, bo panująca temperatura nie pozwala na dłuższe zachowanie świeżości. Mogę robić za lep na muchy w La Gaubretiere, bo cała się kleję. Uff… nawet o tej porze jest bardzo ciepło. Idę spać, bo podróż wraz z upałem to połączenie nader męczące.

DZIEŃ 10 21.07.2010

Lazurowe Wybrzeże nie jest takie cudowne, jak się wszystkim wydaje. Owszem, jest pięknie, ale równie, a może nawet bardziej, podoba mi się w Chorwacji, mimo, że nie jest to kraj tak bogaty, jak Francja. Morze jest bardzo ciepłe, upały niesamowite, cykady brzęczą na każdym kroku, skały wchodzą do morza. Obrazek, jakich wiele nad Morzem Śródziemnym, tudzież Adriatykiem. Pomimo panujących temperatur wieczorem ujawniają swoją, ukrytą w dzień, działalność komary. Wieczorami rozbrzmiewa muzyka z wszechobecnych hoteli i restauracji, a Agay to tylko małe miasteczko na rozległym wybrzeżu Francuskiej Riwiery.
Wstaję rano, Madame zabiera mnie na targ do centrum ulokowanym przy morzu. Kupuje owoce, warzywa, oliwki, świeże sardynki, pieczywo. I kto to wszystko nosi? Nic nie dzieje się bez przyczyny, jak mawiają. Przygotowuję śniadanie, czyli jak co dzień, nakryć do stołu dla pięciu osób, bo Madame gości prawdopodobnie jakąś swoją rodzinę, odkąd tu przyjechałyśmy. Dalej przygotować chleb, masło, miód i wrzątek na herbatę. Ja w kuchni zjadam kromki świeżutkiego chleba z masłem i dżemem morelowym. Pyszne. Później ogarniam kuchnię, zamiatam również w salonie i pokoju Madame, sprzątam łazienkę wyżej wymienionej. Później przygotowujemy niby-obiad: sałatę, pokrojone pomidory, ogórki, cebulę i ugotowane jajka, wszystko podane na osobnych talerzykach. Ładny mi obiad, takie coś to ja jem na śniadanie. No ale nic, mogę wziąć jeszcze szynkę z lodówki więc robię sobie wypaśne kanapki i zjadam od razu cztery.
Po pseudo-obiedzie szybko wskakuję w strój kąpielowy, smaruję się kremem z wysokim filtrem UV i pędzę do miasteczka, aby załapać się na godziny otwarcia informacji turystycznej, muszę w końcu dowiedzieć się, czy można tu gdzieś skorzystać z Internetu mając swój komputer. Punkt otwarty jest w godzinach rannych od 8.30 do 12.30, czyli idealnie wpasowany w moje godziny pracy, po południu od 14.30 do 18.30. Mam więc trochę czasu, idę rozejrzeć się do sklepu. Kupuję sok do wody o smaku Ice Tea Peach, bo piję tylko wodę z kranu (taki zwyczaj we Francji), a ta już mi powoli brzydnie. Z pewnością nie smakuje jak ta butelkowana. Przy okazji sok pomarańczowy dla odmiany. Zaglądam także do ulokowanych obok sklepów z pamiątkami, nastawione są one na promocję pobliskiego regionu Prowansji, słynącej z upraw lawendy. Można kupić suszone ziele, pachnące mydła, olejki, ręczniki z naszytym motywem, koszulki, wszystko. Zahaczam o pocztę, gdzie kupuję znaczki pocztowe. Mówię po angielsku, ale pani w okienku odpowiada po francusku, bo ma ogromne problemy językowe. Jednak ciężko się tu dogadać w innym niż francuski języku. Na poczcie nie mają widokówek z mojej wioski, ale z kiosku obok wybór jest już ogromny. Niewiarygodna promocja! Jedna kartka 30 centów, ale 10 2,50 EURO! Akurat tyle mi potrzeba więc korzystam z oferty. Czyli jednak chwyty marketingowe czasem wychodzą na dobre.
Po ochłodzeniu się w pamiątkarskim sklepie z klimatyzacją podążam na, największą w zatoce, plażę. Mam zimną wodę o picia, przeżyję. Po chwili na słońcu wchodzę do wody. Jak przyjemnie chłodno. Pływam, pływam, pływam. Opalam się. Pływam, pływam, pływam. Wysuszam się trochę i pędzę do informacji turystycznej. Biorę mapki okolicy i pytam o Internet. Pani mówiąca po angielsku informuje mnie, że opłata za używanie Internetu bezprzewodowego wynosi 6 EURO za godzinę, za 3 15 EURO. Szczęka mi opada, ale nie wizualnie. Co zrobię, przyjdę jutro z laptopem, nie mam wyjścia. Brak kontaktu ze światem jest w porządku, ale rodzice chcieliby przecież zobaczyć zdjęcia, dowiedzieć się więcej niż przez kilka minut rozmowy telefonicznej. Przeżyję te 25zł, mimo, że u siebie tyle płacimy za pół miesiąca. Wstępuję też ponownie do marketu przy promenadzie i kupuję jeszcze paczkę jakiś biszkoptowych mini-bueczek, wino produkowane w regionie, które poleca mi obsługująca osoba i malutkie winko pojemności 250 ml w plastikowej butelce. Będzie na wieczór nad brzegiem morza. W drodze powrotnej kupuję sobie także dwie gałki lodów, jedną o smaku pralinkowym, drugą Creme Brulee, który jadłam raz w życiu i bardzo mi posmakował, a jest to typowo francuski przysmak.
Wracam do pracy. W kuchni stolik na kółkach pełny brudnych naczyń. Zanim doprowadzę kuchnię do porządku zleci mi godzina. Zaczynam odliczać czas pracy, to chyba nie dobrze. Ale najważniejsze, że zajęcia nie są monotonne. Zaraz znajduje się nowy priorytet, polerowanie sześciu podstaw lamp i czterech świeczników. Przynajmniej pracuję w spokoju. Jedynie pierwszą lampę Madame skrupulatnie obserwuje siedząc tuż obok. Później idzie się, o dziwo, kąpać w morzu, bo akurat po skończeniu polerowania przychodzi do kuchni w jednoczęściowym stroju kąpielowym, nakryta byle jak ręcznikiem. Ona się naprawdę rozebrała! Dotychczas zawsze w długich spodniach i kurtce dżinsowej, dziś roznegliżowana. No, no, rozkręcamy się. I nawet nie jest taka wredna, chyba znów jest zmęczona. Widać, że 30-stopniowe upały dały jej się we znaki. Nie jest już przecież pierwszej świeżości. Wysuszona życiem teraz wygląda jak zwiędłe warzywko, gdy jest w kuchni co chwilę przysiada.
Przygotowujemy obiad. Gotowane w mundurkach ziemniaki, pieczona papryka. Tyle mojej roli, muszę tylko obrać ugotowane warzywa ze skórki. Dla mnie kilka ziemniaków i przydział jajek, żebym zrobiła sobie omlet. No to robię, ale bardziej naleśnikowy. Nie omieszkałaby oczywiście przyjść od kuchni i zobaczyć, jak to robię. Znów zdziwiona, że z dwóch jajek tak dużo wyszło, bo aż na całe trzy omlety. Ciekawe, czy będzie mi później wypominać, ze dużo jem. Jestem od niej wyższa, i to sporo więc to normalne, że jem więcej. Ale przecież ona i tak tego nie zrozumie.
Madame wraz ze swoimi gośćmi, w sumie siedem osób, je przygotowane przeze mnie warzywa, oliwki kupione na targu i grillowane sardynki. Ja po kolacji idę popływać, jest przed dziewiątą. Po kilku godzinach pracy w upale morze zmywa wszystkie substancje powstałe w nadmiarze i całodzienny stres. Szybki prysznic i idę na pobliskie skały, ale tak, żeby nie widzieć mojej willi. Zabieram kupione po południu wino i widokówki. Siadam nad brzegiem, na czerwonych skałach. Otwieram wino zamknięte równie plastikowym kapslem, co cała buteleczka. Pierwszy łyk piję na zdrowie morza, mimo, że mnie nie rozumie. Schłodziłam je wcześniej, dlatego smakuje o tej porze wyśmienicie, pomimo zawrotnej ceny 69 centów. Adresuję pocztówki, piszę pozdrowienia dla rodziny i przyjaciół. Nie wiedzą, że pisząc je siedziałam pewnego wieczoru po zachodzie słońca nad brzegiem morza wpatrując się w horyzont i popijając „plastikowe” wino.