piątek, 30 lipca 2010

DZIEŃ 11 22.07.2008
Mój ranek wygląda podobnie, jak wczorajszy: przygotowanie śniadania, jedzenie, wkładanie naczyń z poprzedniego dnia do zmywarki, sprzątanie kuchni, ścielenie łóżka Madame, mycie jej łazienki, zamiatanie jadalni i salonu, przygotowanie obiadu, identycznego jak wczoraj. Goście Madame są bardzo mili, tłumaczą spokojnie co powinnam zrobić, mówią „pardon” [przepraszam], kiedy zachodzą mi drogę, dziękują za drobną pomoc. Są dojrzali i przyjaźnią się z Madame, która ich gości w swojej willi, ale widać, że czują do niej respekt i „skaczą” wokół niej. Mogę mieć dużo pieniędzy, ale nigdy nie chciałabym być taka jak ona.
Po obiedzie robię parę zdjęć widoków wokół domu, z prawie każdej strony otoczonego morzem. Pakuję komputer do plecaka, aparat na szyję i zmierzam w kierunku informacji turystycznej oddalonej od mojego miejsca zakwaterowania o ok. 2 km. Potrzeba mi 25 min, żeby tam dotrzeć więc wychodzę odpowiednio wcześniej, tak aby punkt 14.30 być już pod drzwiami czekając na otwarcie. Płacę 6 EURO i dostaję paragon z nickiem i hasłem do zalogowania się w zabezpieczonej sieci. Mam godzinę, aby pozałatwiać wszystkie sprawy na Internecie. Zaczynam od wrzucania zdjęć na Picasę. Sprawdzam pocztę, piszę maile, wrzucam swoje notatki na bloga. Zdjęcia ładują się bardzo wolno, dlatego nie zdążam wysłać ich wszystkich, najwyżej połowę. Trudno, reszta pójdzie następnym razem. Ale do tego czasu uzbierają się następne fotografie. Eh.
Szybkim krokiem wracam do domu po drodze zahaczając jeszcze o pyszne lody, które wczoraj posmakowałam. Biorę Chocolate au lait [Czekolada mleczna] i Tiramisu, z kawałkami biszkoptów. Rozpływają się szybciej niż zdążam je zlizywać. Ach, ten upał. Obserwuję również, jak młody chłopak pływający na motorówce z parasolką sprzedaje lody plażowiczom. Gdy ktoś zamacha ręką od razu podpływa odpowiednio blisko brzegu, aby móc obsłużyć spragnionego ochłody.
Po powrocie włączam pranie i zmywarkę z naczyniami z obiadu. Madame każe mi wypolerować jeszcze raz lampy i świeczniki z jej pokoju, bo śmierdzą środkiem, którym wczoraj je czyściłam. Poleruję więc ręcznikiem, pytam, czy „ca va?” [dobrze?], kiwa głową, że tak. Dla mnie nie ma różnicy, ale niech wie, że praca wykonana. Jakbym jej powiedziała, że nie zrobiłam tego, co chciała (a w rzeczywistości zrobiłabym) to na pewno by jej śmierdziały.
Wynajduje mi jeszcze dwie inne lampy do czyszczenia. Biorę się też za przygotowywanie kolacji. Obieram zieloną fasolkę, nakrywam do stołu. Przyglądam się, jak Monsieur [Pan], gość Madame, robi pastę do smarowania malutkich kanapeczek z bagietki. Bierze rybki anchois w oliwie i rozciera na gładką masę. Do tego masło, dosyć sporo i znów rozciera razem z rybkami. Trwa to bardzo długo, tak, aby masa była idealnie gładka. Następnie smarujemy przygotowaną bagietkę masą i kładziemy po kawałeczku pomidora pokrojonego w kostkę. Całość układamy na blaszce wyłożonej folią aluminiową i wkładamy do pieca, w którym robi się już kurczak w wielkim garnku z pokrywką zalepioną ciastem. Kanapeczki zapiekają się kilkanaście minut i tak powstają tartinki. Dostaję od pana dwie na spróbowanie. Dla nich to taka przekąska przed daniem głównym.
Dochodzi 20.00, zabieram się więc za moją kolację. Dwie kromki chleba z szynką, sałatą i ogórkiem, do tego ryż z masłem, rodzynkami, miodem lawendowym i konfiturą z moreli. Po zjedzeniu wkładam strój kąpielowy i szukam dla siebie niedużej plaży w okolicy. Jest, 10 min drogi od willi, po całym dniu pracy w pocie czoła (dosłownie) tego mi trzeba. Obserwuję sobie teraz ląd dookoła z perspektywy ryby wynurzającej się na chwilę nad taflę, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Z tego miejsca lepiej się rozeznać w terenie, mam ogląd na duży odcinek brzegu. W oddali widzę główną zatokę Agay z bielejącymi na tle zachodzącego słońca jachtami. Ładnie tu. Ale z wody zauważam samotną ławkę na skałach w pobliżu. Po kąpieli udaję się więc na nią i wpatrując się w zatokę i analizując zabrane z informacji turystycznej mapki spędzam tak godzinę.
Wracam, dostaję smsa od taty, że podobają mu się zdjęcia, że czyta moje notatki i dobrze się przy nich bawi popijając drinka. Tato, samo życie…

DZIEŃ 12 23.07.2008

Czy każdy ranek będzie wyglądał tak samo? Jeśli tak to dobrze, wiem co mam robić, praca jest lekka, Madame zadowolona i ja też. Jeśli nie to też dobrze, bo nie będzie monotonii. Jedynym urozmaiceniem pierwszej części pracy jest czyszczenie grilla na kółkach z rusztem przekraczającym trzykrotną wielkość grilla weekendowego marki Carrefour za jedyne 11,99zł. Schodzi mi na tym ponad 40 min, Madame w tym czasie jedzie na zakupy więc mam luz. Robię po swojemu, nikt nie patrzy mi na ręce i nie przygniata mnie do ziemi swoim wszystko-mówiącym wzrokiem.
Po pseudo-obiedzie pakuję torbę i dreptam na plażę obok półwyspu. Jak większość plaż tutaj i ta jest kamienista, lekko schodzi w głąb morza. W wodzie kamienie porośnięte glonami, morskie trawy i inne mało estetyczne rośliny. Plaża jest niewielka, ma jakieś 40m, a jako, że nie mam metra w oku, odległości „mierzę” poprzez wyobrażenie sobie ilu ludzi położonych jeden za drugim zmieści się na konkretnym odcinku. No i na tej plaży według mnie zmieści się ich około pięćdziesięciu. A namacalnych ludzi jest tu około dwudziestu, co za tym idzie plaża ta nie jest oblegana, i dobrze. Nie lubię tłumów. Biorę dziś sprzęcik, bo sprzętem go nazwać nie można, do nurkowania. Zakładam gumowe buty, żeby łatwiej chodzić w wodzie, maskę, żeby lepiej widzieć i rurkę, żeby móc oddychać. I tak oto oprzyrządowana wypływam na poszukiwania sama-nie-wiem-czego. Przepływam nad dużą ławicą malutkich fioletowych rybek, które mienią się pod słońce. Rozpływają się w różne strony gdy chcę je złapać. Obserwuję tez inne ryby, niektóre całkiem spore, wielkościowo porównać mogłabym je do naszej flądry. Są dziś fale, woda niesie ze sobą zawiesinę i materię organiczną. Po eksploracji kolejnej plaży na moje liście udaję się na rozgrzany słońcem różowy ręcznik. Złapię trochę słońca, nie wypada przecież wrócić z riwiery nieopalonym.
Co ciekawe, w przeciwieństwie do chorwackich plaż, tutaj wszystkie plaże dostępne dla turystów są oznaczone przy wejściu (a schodzi się schodkami w dół po skałach) i podpisane na mapie regionu. Znaleźć można tu kosze na śmieci, a na niektórych również bezpłatne prysznice. Jest to udogodnienie dla plażowiczów propagujące jednocześnie wypoczynek na tym terenie. Oprócz tak zaadaptowanych na potrzeby turystyki plaż, można rozbić się bezpośrednio na skałach wchodzących do wody. Jest to mniej komfortowe, ale za to nie ma tłumów i biegających dookoła dzieci, jest za to spokój i prywatność.
Wracam do pracy. Nic nowego. Znów gary, polerowanie lampki z mojego pokoju, prasowanie i przygotowywanie kolacji. Dzisiejsze danie dnia: zupa rybna. Przepis? Do dużego garnka wlewamy oliwy, rozgrzewamy, wrzucamy ryby, jakie się tylko da. Autentycznie! W garnku, który widzę, jest wszystko co pływa. Średnio po dwie sztuki z danego gatunku. Podsmażamy, wrzucamy pokrojoną cebulę, czosnek, zioła, sól, pieprz i zalewamy wodą. Gotujemy, dodając pokrojone w ćwiartki (choć to i tak nie ma później znaczenia) pomidory. Całość gotuje się długo. Następnie bierzemy takie dziwne narzędzie do mielenia. U nas wzięlibyśmy pewnie maszynkę do mięsa. I co następuje? Mielenie ryb. Ryb całych, z ogonami, płetwami, kręgosłupem, głową, oczami. Wszystko idzie na przemiał. Łącznie z wodą, w której gotowaliśmy. Dla pewności należy przemielić wszystko ponownie, aby nie wbić sobie czasem później ości w język/podniebienie/przełyk/płuco* (*niepotrzebne skreślić). A, że mieliliśmy długo, przecier zdążył wystygnąć. Należy go więc podgrzać. Tak o to powstaje zupa rybna w willi Las Delicias w środku Lazurowego Wybrzeża. Podaje się do niej gotowany ryż. Monsieur, gość Madame, proponuje mi trochę zupy. Chętnie spróbuję, nigdy nie jadłam czegoś podobnego. Nalewa mi troszkę do filiżanki. Próbuję. Jem kilka łyżek. Hmmm. Smakuje jak gdyby rozcieńczyć rybę wodą. To tak, jakby właściwa ryba była koncentratem, Gorącym Kubkiem jeszcze w saszetce. Ale nie jest taka zła. Natomiast gorszym jest, gdy zaczynam myśleć, jak ta zupa została zrobiona. Że właśnie zjadam oczy i skrzela ryby. Nie, nie zniosę tego. Moja podświadomość zwycięża, wylewam resztę płynu.
Do kolacji przygotowuję też suche plasterki bagietki nacierane czosnkiem, sałatę, sery na drewnianej desce, tym razem cztery rodzaje. Na kolację jem prostokątny kawałek dobrej pizzy i kanapkę. Po zjedzeniu myję się, zabieram aparat oraz statyw i idę polować na ciekawe zdjęcia wieczorową porą.
Gdy wracam przede mną zatrzymuje się samochód. Gardien mówił mi, że wieczorami należy uważać. Gdy przechodzę koło auta młody chłopak mówi mi „Bonsoir” [Dobry wieczór]. Spoglądam na niego i milcząc idę dalej, jak gdyby nigdy nic. Ciekawe, czy jeździ tak często z zamiarem złapania jakiejś na dobry bajer, czy przypadkiem przejeżdżał i nudząc się, stwierdził, że spróbuje porozmawiać, albo zabrać na przejażdżkę. A potem co? Kopniak, tam gdzie najbardziej boli i w nogi. No, bo po co mu samochód. Nie lepiej dosiąść się nad brzegiem morza i pomilczeć razem?

DZIEŃ 13 24.07.2008

Sobota. Dziś mam dużo wolnego, od 13.00 do 18.00. Po obiedzie, na który pomagam przygotowywać potrawę na „t”, wykonaną z kaszy Kus Kus, soku z czterech cytryn, cebuli, pomidora i świeżych przypraw, idę na plażę do centrum miejscowości Antheor, na skraju której mieszkam. Dostęp do morza jest bardzo dobry. Na długiej i szerokiej plaży drobny żwir, który aż się kurzy, gdy po nim chodzę. Przy wejściu tablica z podstawowymi informacjami związanymi z kąpielą w morzu. Temperatura powietrza 32 stopnie Celsjusza, wody 26, stan sanitarny bardzo dobry. Jestem nad małą zatoczką, którą od strony lądu zamyka wysoki wiadukt kolejowy, pięknie prezentujący się na tle gór. Bo, gdy docieram na plażę odsłania mi się Masyw L’Esterel, unikalny na francuskim wybrzeżu ze względu na czerwony kolor skał. Od razu zapala mi się lampka w głowie, że na pewno da się tam jakoś wdrapać. Na moje szczęście tuż przy plaży znajduję tablicę informacyjną z wyrysowanymi ścieżkami, których nie ma na mojej mapce Agay. Od razu planuję na następny dzień wielką wyprawę. Będzie niedziela, pięć godzin wolnego, przy sprężeniu się powinnam zdążyć obejść tą część gór.
W drodze powrotnej do domu zachodzę na dworzec kolejowy w Antheor, żeby zapytać o cenę biletu do Cannes. Skoro już jestem tutaj, to chciałabym zobaczyć co się da, a z punktu informacji turystycznej wzięłam rozkłady pociągów, które uzmysłowiły mi, że do światowej stolicy festiwali filmowych jest tylko 25 min jazdy. Nie mogę nie skorzystać. Ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że biuro otwarte jest jedynie trzy godziny w środy i piątki. No to nic się nie dowiem. Ale sprawdzam rozkład, zgadza się z tym, który posiadam.
Idę więc dalej drogą wchodząc w strefę domów i willi usytuowanych na stokach sporego wzniesienia. Drogi pną się spiralnie w górę, do samego szczytu, na którym znajduje się zbiornik z wodą. Sprawdzam, czy istnieje pewne przejście pomiędzy dwoma drogami, którego nie ma na mojej mapce. Na szczęście jest, dlatego jutro, w wyprawie Masyw nie będę musiała nadrabiać sporego kawałka drogi. A lepiej to sprawdzić dziś, niż jutro tracić cenny czas.
Szczęśliwa, że w końcu idę w góry z entuzjazmem przygotowuję kolację. Włączają się w to wszyscy goście Madame. Panowie robią szaszłyki i organizują grill, panie przygotowują resztę potraw. Pomagam robić tartinki z rybkami anchois, identyczne jak dwa dni wcześniej, ryż gotowany z pomidorami i cebulą. Do tego idzie sałata, oliwki, taca serów. Monsieur jest tak miły, że robi mi dużego szaszłyka wcześniej, żebym zdążyła zjeść, zanim skończę na dziś. Jest pyszny, nakłam do niego ryżu z dodatkami. Później jem pizzę i bułeczkę maślaną. Goście Madame są dla mnie naprawdę mili i wyrozumiali. Dlaczego to nie jest zaraźliwe? Choć powodów do narzekań coraz mniej. Madame najwidoczniej jest zadowolona, bo szybko się uczę i robię wszystko to co chce. Rozumiem większość rzeczy, niektóre robię już bez mówienia, bo wchodzą w skład codziennych rytualnych czynności.
Po kolacji zmierzam w kierunku odwiedzonej przeze mnie po południu zatoczki. Moim celem jest sfotografowanie mapki z trasami, aby się jutro nie pogubić. Po drodze jednak wchodzę krętymi ulicami osiedli domków na szczyt wzniesienia , aby zrobić kilka ciekawych ujęć na tle kolorowego nieba. Docieram na sam szczyt, jest cudnie. Nie sądziłam, że widać stąd całą okolicę. Spoglądam na dużą zatokę Agay, a z drugiej strony Antheor z pięknie prezentującym się wiaduktem. Ale moim oczom ukazuje się przede wszystkim Masyw L’Esterel w całej okazałości. Zachwyt zwycięża nad zmęczeniem po wspinaczce w panującej wysokiej temperaturze. Cudo, muszę tam jutro być.
Po serii zdjęć schodzę w dół inną trasą, aż do zatoki. Fotografuję tablicę oraz widok na morze z okazale prezentującym się księżycem. Piękna końcówka dnia. Kolorowych snów!

DZIEŃ 14 25.07.2010
Dziś przypadają dwie małe rocznice. Pierwsza to dwa tygodnie pobytu we Francji. Zleciały, raz w lepszej atmosferze, raz w gorszej. Druga to moje 24-te urodziny. Na tą okazję mam przygotowane francuskie wino produkowane w regionie. Ale to później.
Dzień zaczynam najzwyczajniej, od śniadania. Następnie żegnam się z gośćmi Madame, a w zasadzie tylko z miłą panią, która zawsze pamiętała jak mam na imię i była ciągle uśmiechnięta. Dostaję od niej 10 EURO napiwku. Miło z jej strony. Po pożegnaniu jadę z Madame do kościoła położonego po drugiej stronie zatoki, na stoku lekkiego wzniesienia, skąd widać port. Plastikowe krzesła rozstawione są tuż obok kościoła, jest prowizoryczny ołtarz na podeście i ogrodowy parasol nad nim. Madame siada z przodu, w pierwszym rzędzie, ja z samego tyłu. Podział ról obowiązuje zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności. Msza trwa bardzo długo, ponad godzinę. Powtarza się motyw z kartkami, ale brak już „dyrygenta”. Całą mszę prowadzi kapłan. Znów nic nie rozumiem, w głowie mam już plany kupna nowego aparatu fotograficznego, rozmarzam się, ale wyrywa mnie z tego stanu koniec kazania i dalsza modlitwa. W drodze do domu zahaczamy o piekarnię ze świeżymi bagietkami. Bagietki to coś co mi tu naprawdę smakuje. Kosztują 0,85 EURO, są świeże, dopiero co upieczone, lekko chrupiące. Dalej apteka i znany mi z Polski SPAR.
Od razu gdy przyjeżdżamy jem na obiad wczorajszego szaszłyka i zieloną fasolkę. Na deser ciasto składające się z cieniutkiego biszkopta i całej masy bitej śmietany. Jem w pośpiechu, bo wiem, że muszę wyjść jak najwcześniej, żeby zdążyć obejść Masyw L’Esterel i wrócić na 18.00. Ubieram bikini, najkrótsze jakie mam spodenki, top i swoje letnie, trekkingowe buty. Dobrze, że je wzięłam. Do tego tylko aparat, dokumenty i zamrożona butelka wody, dzięki czemu dłużej będzie ziemna. Twarz smaruję kremem z najwyższym filtrem jaki mam SPF 50+, nie zależy mi dziś na opaleniźnie, jeszcze będę miała na to czas. Wolę dobrą ochronę podczas wędrówki w górach. Ruszam. Najpierw ostro pod górę, muszę przejść uliczkami osiedli na wzniesieniu, które wczoraj penetrowałam. Dalej, gdzie szlaban nie pozwala już poruszać się samochodom, droga zamienia się w szeroki, bity trakt. Idzie ciągle w górę, spotyka się z inną drogą, ale ja kontynuuję wędrówkę. Wchodzę między góry. Nie wysokie, nie spektakularne, ale po prostu ładne, cieszące moje oczy, po tych kilku dniach nad samym morzem. Czerwone skały masywu zdają się niby płonąć od rozżarzonego, południowego słońca. Wieje delikatny wiatr, który zachowuje we mnie energię do dalszego trekkingu. Spotykam drogę asfaltową, którą można dojechać do Agay. Skręcam w nią w prawo i wnet dochodzę do parkingu i miejsca odpoczynku turystów. Dopiero tam spotykam pierwszych ludzi, po godzinnej wędrówce. Dalej droga wije się wśród wielkich skał, poza ruchem kołowym. Prowadzi nią ścieżka dydaktyczna ze słupkami rozstawionymi regularnie wzdłuż niej, prezentującymi okoliczną florę. Na słupkach widnieją cytaty, przypuszczam, że są to sentencje dotyczące poszczególnych roślin. Podano również informacje o wzroście i kwitnieniu. Dochodzę do kolejnego z kolei zakrętu z wielką, czerwoną skałą. Stwierdzam, że nie idę dalej, bo nie mam mapy, a na aparacie nie mogę odnaleźć wgranego zdjęcia z wczoraj, ponieważ skopiowałam je jak zwykły plik na kartę i sprzęt nie odczytuje go. Wspinam się więc na skałę i siadam nad przepaścią. Na wprost mnie roztacza się widok na wybrzeże, ciągnie się, aż po horyzont, znika gdzieś daleko. Gdybym była wyżej mogłabym tak zobaczyć Saint Tropez na zachodzie i Cannes na wschodzie, ponieważ między tymi miastami, mniej więcej po środku ulokowane jest Agay i Antheor. Odpoczywam, robię zdjęcia. Wieje chłodny wiatr, na skale silniejszy niż przy drodze asfaltowej.
Z mojego zakrętu odchodzi niewyraźna, kamienista ścieżka, zbudowana z jasnych, nie czerwonych, kamieni. Zaciekawia mnie, dlatego podążam za nią. Na kamieniu widzę namalowaną żółtą kreskę. Domyślam się, że to szlak turystyczny, którego szukałam. Podchodzę więc kawałek w górę, do pierwszej potężnej skały. Jestem o wiele wyżej niż na poprzedniej skałce. Znajduję drzewo, które służy mi za statyw i robię sobie zdjęcie, nieliczne, na których będę. Gdy strzela migawka z przerażeniem i bezsilnością obserwuję jak aparat spada na ostre kamienie z wysokości około półtora metra. Szybko biegnę ku niemu, choć to i tak już nic nie zmieni. Miałam dużo szczęścia, aparat lekko się obrysował, najważniejsze: szkoło obiektywu i wyświetlacz w całości. Mimo to wartość mojego sprzętu właśnie spadła, akurat gdy chcę go sprzedać. Takie moje szczęście. Interesujące, jak drobna migawka potrafi poruszyć aparatem, tak aby spadł z w miarę stabilnego podłoża.
Wracam na dół, na drogę i ruszam z powrotem, w kierunku domu. Wodę w butelce mam już zagrzaną. Trzyma mnie myśl, że po dotarciu do willi będę miała dostęp nie tylko do zimnej wody z kranu, ale i soku do niej i lodu. Gdy wracam zastanawiam się pośpiesznie za co się najpierw zabrać: za picie, za ściągnięcie butów, za skorzystanie z toalety, czy za umycie twarzy. Wybieram ściągnięcie butów. Mam duży zapas czasu, zdążam się umyć i oglądnąć jeden z filmów „Boso przez świat” Wojciecha Cejrowskiego.
Wieczorem przygotowuję tylko parę rzeczy do kolacji i sama sobie robię swoją. Madame daje mi nawet trochę wolnego, bo dziś niedziela, nie muszę robić nic oprócz przygotowywania posiłków. Po jedzeniu zabieram swoje schłodzone wino i plastikowy kubek, idę usiąść na moich ulubionych skałach nad brzegiem morza. Siedzę, aż do ciemnego wieczora popijając półwytrawne różowe wino z Prowansji i wpatrując się w falujące morze. Bardzo mi smakuje, jest lekkie, idealne na taki wieczór jak ten. Moje własne urodziny. Wypijam prawie całą butelkę na swoje zdrowie. Usypia mnie, wracam więc do domu i kładę się spać. Sto lat!

DZIEŃ 15 26.07.2010
Dzień, jak co dzień. Śniadanie i standardowo grillowane bagietki, masło, miód, herbata. Na moje śniadanie wymyślam sobie płatki czekoladowe z mlekiem. Dalej zamieść jadalnię i salon, kuchnię, umyć podłogi. Rano dochodzi jeszcze pranie prześcieradeł, poszewek na poduszki i ręczników gości, którzy wczoraj wyjechali. Piorę wszystko na cztery razy, ostatnie pranie wywieszam już po godzinach pracy, ale z własnej woli. Po co ma tkwić w pralce całą noc, są tam też w końcu moje ręczniki. Madame wymyśla także mycie z zewnątrz kuchenki i podłogi pod nią oraz podłogi w środku wielkiej szafy, gdzie trzyma się garnki, noże, miski i inne naczynia, w tym drewniane misy, czy deskę na sery. Madame w tym czasie wyjeżdża do sklepu więc spokojnie sobie pracuję. Mówi mi co mogę sobie zjeść na obiad więc przygotowuję sałatkę z pomidorów, cebuli i mozarelli oraz smażone na oliwie plasterki ziemniaków. Jestem wolna wcześniej, bo ze wszystkim się wyrabiam przed czasem. Szybko więc smaruję się kremem przeciwsłonecznym i idę na plażę tuż obok, z prysznicem.
Wyleguję się na słońcu, kontynuuję zaczętą dwa dni wcześniej książkę „Klejnot Medyny” Sherry Jones, opowiadającą o niezwykłej miłości proroka Mahometa i jego najmłodszej żony Aiszy, która pokonała kulturowe przeszkody, stając się wielką postacią świata islamu. Powieść tą dostałam od swojej przyjaciółki Natalii na zeszłoroczne urodziny. Nie byłam do niej przekonana, ale teraz naprawdę mnie zaciekawia.
Po powrocie do pracy Madame pyta się, czy nie jestem czasem chora, bo tak mało zjadłam na obiad. No proszę, jaki ludzki odruch. Mówię, że wszystko gra i zajmuję się sprzątaniem dwóch pokoi i łazienki po gościach. Muszę odkurzyć, umyć podłogi, przewrócić materace na drugą stronę, zająć się łazienką. Później prasuję wyprane rano ręczniki i przygotowuję sałatę do posiłku. Pomagam też Madame wyplewić jeden dzban, który stoi przed domem, to zaledwie kilka chwastów i zwiędłych liści. Podlewam dwa inne gliniane dzbany z roślinami i mogę już robić dla siebie kolację. Wybieram omlety, w tym jeden z szynką, cebulą, papryką i serem camembert, który roztapia się na cieście. Chwilę po 20.00 kończę jeść i jestem już wolna.
A Madame? Mam wrażenie, że przechodzą jej fochy i wieczne niezadowolenie. Może widzi, że przykładam się do pracy i robię wszystko, co sobie zażyczy. Coraz więcej rozumiem, choć przerwałam naukę słówek, nad czym bardzo ubolewam (tłumaczy mnie jedynie fakt, że tu, na wybrzeżu, jest dużo ciekawych rzeczy do robienia w wolnym czasie, zamiast nauki). Madame zaczyna się także, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, uśmiechać, nawet kilka razy w ciągu dnia. Nie jestem do tego przyzwyczajona, ale podoba mi się to. Nawet czasem jak do mnie mówi, to podnosi kąciki ust, szczerząc brzydkie zęby. Gdy czegoś nie rozumiem spokojnie mi to tłumaczy, werbalnie lub organoleptycznie. Jeżeli totalnie czegoś nie mogę pojąć to szuka angielskich słówek, których używa niezwykle rzadko, tak, jak gdyby nie chciała, żeby ktokolwiek wiedział, że zna podstawy tego języka. Z jej ust bardzo często wydobywa się dźwięk w stylu „eee” połączonego z „yyy”. Oznacza on, że chce zwrócić uwagę osoby, która jest w pobliżu, a którą najczęściej jestem ja, na wykonanie jakiejś czynności lub posłuchanie co ma do powiedzenia. Odgłos ten porównywalny jest do prymitywnej mowy człowieka pierwotnego. Madame ma także chwilowe, krótkotrwałe zaniki pamięci, szczególnie mojego imienia. Wtedy wyrywa jej się przeciągłe „aaa”, poprzedzające moje imię. Nauczyłam się już nie reagować na tenże odgłos, udając, że nie wiem o co jej chodzi i nie zwracając na nią uwagi. Działa. Od razu przypomina jej się imię. Można powiedzieć, że trochę ją wychowuję, nie szkodzi, że jest między nami różnica ponad czterdziestu lat, na naukę nigdy za późno.

DZIEŃ 16 27.07.2010
Prasowanie. Czynność, której nie lubię, mimo że nie mam uprzedzeń do sprzątania i dbania o dom. A dziś? Dziś czeka na mnie góra wypranych prześcieradeł, poszewek, ręczników. Mam wrażenie, że nie skończę do jutra. Ale przy dużych prześcieradłach upraszczam sobie i prasuję je złożone na cztery. Przecież nie będę ślęczeć w swoim pokoju zawalonym praniem kilku dobrych godzin. To nie hotel pięciogwiazdkowy, mimo iż Madame gości rodzinę aż nadto uprzejmie. Na każdego czeka czyste łóżko, ręczniki, mydło. Kończę więc stosunkowo szybko i zabieram się za obiad. Obrane ze skórki i pokrojone pomidory, ogórki, melon. Sobie robię wiosenne kanapki z szynką, sałatą, pomidorem, ogórkiem, papryką i serem Camembert. Do tego zjadam jeszcze ugotowany z warzywami ryż.
Pytam Madame całym zdaniem, które przychodzi mi z łatwością, czy mogłaby otworzyć, zamknięte na klucz, drzwi wejściowe z pola do kuchni. Z uśmiechem na ustach i zadowoleniem, mówi, że bardzo dobrze zapytałam. Robię postępy, z których nawet taka skała jak ona jest szczęśliwa. W ciągu dnia uśmiecha się też kilka razy, gdy do mnie mówi. Mogłoby tak zostać już do końca.
W popołudniowej przerwie idę na nową dla mnie plażę, tuż po zachodniej stronie willi. W wodzie pełno pływających traw, skały obrośnięte gąbkami i innymi roślinami. Ubieram maskę i oglądam podwodny świat, w którym pełno różnych gatunków ryb. Niektóre są tak duże, że jedna starczyłaby mi na obiad. Wdrapuję się na wystającą niedaleko brzegu skałę. Siadam, patrzę na morze, na ludzi wylegujących się na plaży. Wracam, biorę książkę i udaję się na pobliską skałkę, aby na niej zatopić się w lekturze.
Dziś po południu czeka mnie ścielenie łóżek w opuszczonym dwa dni temu pokoju. Najpierw prześcieradło, założone pod materac, poszewka na poduszkę długą na metr, a wąską i na to drugie prześcieradło, pod którym się tu śpi. Robię także pokój znajdujący się obok sypialni Madame. Wydaje się być w wyższym standardzie, bo znajduje się tu duże, stare lustro nad drewnianą komodą, świecznik, lampki i narzuty na łóżka.
Po skończeniu pomagam w kuchni, robię z panem gościem tartinki z rybkami anchois i w zasadzie prawie godzinę robię nic, to znaczy doglądam duszącego się w warzywach mięsa, pieczonych z ziołami pomidorów i smażonych grzybów, prawdopodobnie kurek. To obiad nie tylko dla Madame i jej gości, ale także dla mnie. Dostaję dwa kawałki pysznego ciasta, to tarta z malinami, druga z migdałami i sezamem. Monsieur proponuje mi półsłodkie, różowe wino z Prowansji. Dziś w końcu jem to co oni, są dla mnie wyjątkowo mili.
Po kolacji biorę resztę wina, którego nie zdążyłam wypić w swoje urodziny i zmierzam w kierunku głównej plaży w Antheor, przy wiadukcie kolejowym. Dotarcie tam szybkim krokiem zajmuje mi 25 minut. Czekam aż się ściemni. Obserwuję bawiącą się na plaży młodzież, chłopców grających w piłkę, spacerujące pary w wieku moich rodziców, wędkarza. Piję wino, znów pierwszy łyk na zdrowie morza. Siedzę na plaży oparta o murek, dopijam wino wpatrując się w lekko falujące morze, w unoszący się powoli księżyc, w przepływającą na jego tle łódź. To zdecydowanie uspokajający widok.
Na wybrzeżu ludzie uprawiają sporty. Mnóstwo jest kolarzy, szusujących po dobrej nawierzchni ciągnącej się wzdłuż morza, ubranych w profesjonalne stroje. Wiele osób uprawia, głównie wieczorny, jogging. Miejscowi, ale również turyści grają w bulle. A ja? Ja się opalam i pływam w morzu, tudzież spaceruję wieczorami. Nadrabiam kilometrami, które pokonuję w pracy, z kuchni do salonu, z salonu do ogródka, z ogródka do kuchni. Utrzymuję stałą wagę, ta forma aktywności chyba nie działa. Muszę pomyśleć nad czymś efektywniejszym.

DZIEŃ 17 28.07.2010
Dziś po śniadaniu wyjeżdża reszta gości Madame, małżeństwo w wieku około 55 lat. Monsieur był dla mnie bardzo miły, pani sprawiała wrażenie wiecznie przestraszonej, nie dziwię się skoro gościła ją moja Madame, która to narzucała swoje zasady wszędzie, od zakupów na obiad, po sposób zachowania się w swoim pokoju. Jak zauważyłam wczoraj sprzątając jeden z nich, w każdym na komodzie leży kartka do lokatorów. Zaczyna się słowami „Vous etez a Las Delicias” [Jesteście w willi Las Delicias]. Samo to wiele mówi. Willa ma swoją nazwę, która kojarzy się z cudownością, rozkoszą. Niezbyt to skromne. Całego listu nie rozumiem, ale ogólnie zawiera on zasady korzystania z kwaterunku.
W budynku, w którym mieszka małżeństwo dozorców, znajdują się trzy pokoje, w sumie siedem łóżek. W willi natomiast tylko jeden z dwoma łóżkami. Oprócz niego są tu także pokój Madame, łazienka wspólna dla Madame i gości z pokoju obok, salon połączony z jadalnią, kuchnia, toaleta i mój pokój z łazienką. We wnętrzach drewniane, stare komody i krzesła z poduszkami dopasowanymi do nich kształtem, obrazy, lustra, lampy z pozłacanymi nóżkami, świeczniki, ozdobne figurki. Posadzki z bordowych płytek wyglądających jak kostka brukowa. Stół otaczają z trzech stron wielkie na całą wysokość ściany szklane, wygięte w łuk drzwi, zza których rozpościera się widok na morze. Idealne miejsce do spożywania posiłków. Zasłony opadają do samej ziemi, są w słonecznych kolorach, stopniowo przechodzą od pomarańczowego do żółci. Zastawa jest intensywnej zielonej barwy. Serwetki żółte, kontrastujące z kolorem talerzy, a pasujące do zasłon. Gdy podawana jest ryba to tylko na półmisku z jej motywem. Do zupy rybnej idealnie pasuje naczynie w kształcie ryby z przykrywką imitującą płetwę. Są nawet talerze do jedzenia zupy wyglądające jak flądra. Część naczyń jest drewniana, tak jak miska i łyżka z widelcem do mieszania sałatki, czy deska do serów. Przygotowane do spożycia produkty należy owinąć przezroczystą folią, nawet jeśli zaraz zostaną zjedzone. Pomidory tylko i wyłącznie bez skórki, ogórki bez pestek, sałata bez twardych końcówek. Do śniadania herbata, do obiadu i kolacji schłodzona woda z lodem oraz wino, głównie różowe. Na deser owoce, świeże migdały, czasem ciasto. Takie sobie wakacyjne życie Madame.
Wyjeżdżający goście żegnają się ze mną, Monsieur nawet całuje dwa razy w policzek, dostaję 20 EURO napiwku. Sprzątam po nich pokój, piorę prześcieradła. Po południu przyrządzam wraz z Madame zupę rybną. Tym razem to ja mielę i obserwuję z bliska proces produkcji. Gdy Madame widzi, że się męczę pomaga mi i sama bierze młynek i mieli. Podczas pracy pyta gdzie pracują moi rodzice. Jest wyraźnie zainteresowana moją osobą, nie traktuje mnie już jak problem. Widzi solidnego pracownika, który coraz więcej rozumie. Przestaję być zwykłym „murzynem”.
Wieczorem na telefon stacjonarny dzwoni tata. Odbiera Madame, mówi do niego coś, czego nawet ja nie rozumiem i oddaje mi słuchawkę, mówiąc, żebym później odłożyła na miejsce, do ładowania. Rozmawiamy ponad pół godziny, w większości to ja mówię. Po opowiadaniu co tu jem tata robi się głodny i po drogiej stronie słuchawki, ponad 1500 km stąd robi sobie kolację. Umawiamy się na kolejny telefon na niedzielę, przed ich wyjazdem na wakacje. Gdy wrócą, zostanie mi już tylko kilka dni i będę razem z nimi.
Idę spać z nogami, które całe pogryzione są przez komary. Dostałam jakąś białą maść na tą dolegliwość, mam nadzieję, że szybko pomoże, bo już nie wiem, czym mam się drapać, żeby nie doprowadzać do rozdrapywania ran. Myślałam, że choć tu, w takim upale, pozbędę się tych diabelskich stworzeń, ale nie. Wino, kobiety, śpiew i komary są wszędzie.

DZIEŃ 18 29.07.2010
Ranek upływa mi szybko. Zamiatam willę na około na zewnątrz, robię drobne porządki, prasuję, przygotowuję obiad. Dla siebie robię dziś sałatkę z ryżu, tuńczyka i pomidorów. Wieje silny wiatr, Madame mówi, że to Mistral. Przypomina mi nasz halny, jest ciepły i porywisty. Suchy raczej nie, bo wieje od morza. Jednak gdy smażę się na plaży nie daje mi zupełnie siebie odczuć, przypomina o sobie natomiast po południu, gdy trzaskają drzwi i okna. Morze delikatnie faluje, nie poddaje się wiatrowi. Nurkując po południu w okolicy willi wśród różnorakich ryb zauważam meduzę. To oznaka, że może być ich więcej. Czym prędzej więc płynę do brzegu i kontynuuję grillowanie wczytując się w książkę.
Podczas pracy jadę z Madame na zakupy, brakuje nam kilkunastu produktów. Wcześniej robimy wspólnie listę, żeby niczego nie zapomnieć. W sklepie proponuje mi zakup syropu do wody, chyba zauważyła, że kupiony przeze mnie tydzień temu kończy się. Cóż za łaskawy gest z jej strony. Naprawdę jest z nią już o wiele lepiej. Jeszcze trochę i zabierze mnie do restauracji.
Po południu nie robię więc nic konkretnego. Przygotowujemy z Madame kolację dla nas dwojga. Nie wiem jak nazywa się ta potrawa, ale robimy ją tak: obrana i pokrojona w plastry oberżyna, usmażona na oliwie. Dalej sos pomidorowy uzyskany z usmażenia i podduszenia ćwiartek pomidorów z cebulą, czosnkiem i świeżymi ziołami, w tym pietruszką, liśćmi laurowymi, tymiankiem. Sposób podania: na duży talerz nakładamy usmażone kawałki oberżyny, na to starty parmezan, sos pomidorowy i jajko sadzone. Wbrew pozorom potrawa bardzo smaczna, zdrowa, lekka, ale sycąca. Po daniu głównym bagietka z dwoma rodzajami serów. Jeden miękki, słony, łatwo rozsmarowujący się, drugi twardy o mocnym smaku. Na koniec brzoskwinia.
Po kolacji jestem wolna, podchodzę więc do Madame i mówię, że w sobotę chciałabym pojechać do Cannes po pracy, w czasie wolnym. Pokazuję rozkład pociągów, który wzięłam z informacji turystycznej. Ta jednak pyta, czy nie mogłabym jechać tydzień później, bo przyjeżdża jej rodzina i mogłabym z nimi jechać do Cannes i do Saint Tropez w kolejną sobotę. Przytakuję więc, skoro w ten sposób mogę zaoszczędzić, choć wolałabym na własną rękę zwiedzać, odkrywać zakamarki, dysponować swoim czasem. Madame wspomina coś o dziewczynie z Rosji, która również przyjedzie za tydzień. Rozmowa dziwnym trafem schodzi na temat Daniela, dozorcy z La Gaubretiere. Madame mówi, że po powrocie, a będzie to 19 sierpnia, nie mogę wciąż z nim rozmawiać, jedynie „Bonjour” [Dzień dobry] i koniec. Znów powietrze. Ale to dopiero za trzy tygodnie. Teraz cieszmy się Lazurowym Wybrzeżem.

2 komentarze:

  1. Muszę przyznać, jak czytałem o spadającym aparacie to serce w gardle, ciśnienie 300 i gdzieś w środku głowy słyszałem brzęk tłuczonego szkła... niezła trauma ;]...

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj szkoda gadać, stres jakich mało w życiu :P

    OdpowiedzUsuń