Francuska przygoda 2010
DZIEŃ 0 11.07.2010
Jestem. Z przygodami, ale jednak. Samolot opóźniony 40 min. Nic nowego, nauczyłam się cierpliwości dzięki polskiej kolei. Czyli punkt dla PKP, coś da się wynieść z regularnych przesunięć czasów odjazdu. Z drugiej strony pasuje mi to, bo będzie mniej czekania w Paryżu na TGV (planowo 3,5 godz.). Ale nie. Pociąg z Charles de Gaulle również musi być spóźniony i również okrągłe 40 min. Czy zdążę się przesiąść w Angers St. Laud zanim odjedzie mi pociąg do Cholet? Miało być 1,20 godz. czekania, a teraz? Zaczynam powątpiewać, że dojadę na czas, po tym jak szybki pociąg staje po kilka, kilkanaście minut na poszczególnych stacjach, których na terasie zajmującej 2,5 godz. jest raptem może z pięć. Zdążyłam. 10 min przed odjazdem pociągu do Cholet, ale zdążyłam. A pociąg? … Spóźniony! Kolejne 25 min. Czy ja wspominałam, że wjechałam do kraju bardziej rozwiniętego gospodarczo niż Polska? Jednego z państw założycielskich Unii Europejskiej? Ale za to pociąg pierwsza klasa, znaczy druga, metafora taka. Toż to nawet nasz lotniskowy szynobus się nie równa. A niby zwykła linia, żadne TGV, które klasą przewyższa choćby easyJet'a, którym leciałam.
Nawiasem mówiąc wypadła mi plomba założona przez moją dentystkę 2 dni wcześniej. Pytałam, czy utrzyma mi się 1,5 miesiąca, mówiła, że powinna, ale u niej słowo „powinien” jest równoznaczne z „na pewno nie”. Po powrocie do Polski muszę wymienić ją na lepszy model, nie mam szczęścia do stomatologów.
Kolejne zaskoczenie po przypadkowym wyczytaniu, o dziwo, w rozmówkach polsko - francuskich, że zakupiony bilet podlega skasowaniu (na bilecie jak byk widnieje ta informacja, ale gdy się nie zna języka…) w pomarańczowych automatach na poszczególnych peronach lub przy wejściu na peron. Hmmm… rzeczywiście, na Paris Charles de Gaulle widziałam takie, ale nie mogłam wpaść na to, do czego one służą. Francuskiego napisu na nich nie mogłam znaleźć w moim małym, żółtym słowniku (a przed takimi właśnie ostrzegała nas kiedyś na lekcji Pani od angielskiego). No nic. Lipa. Siedzę już w przedziale, odjazd tuż, tuż (dokładnie nie wiadomo kiedy, bo nie raczą poinformować). Idąc dalej za moimi zacnymi rozmówkami okazuje się, że jadę na gapę i grozi mi kara za przejazd bez skasowanego (czyt. ważnego) biletu. Trudno. W TGV z Paryża do Angers mnie nie sprawdzali, może i tu się uda. Tak to właśnie jest jak ważnych rzeczy dowiaduje się za późno. To tylko 40 min jazdy, fart dopisuje.
Przyjeżdżam na dworzec kolejowy w Cholet o 20.45, czyli pół godziny po czasie. Rozglądam się, szukam gościa, który miał po mnie przyjechać, czekam… Coś jest nie tak. Czyżby już odjechał, bo pociąg się spóźnił, a ja nie mam zasięgu w telefonie i spisali mnie na straty? Nie ma opcji! Pewien Francuz pomaga mi znaleźć kogoś z obsługi dworca z kim mogę się porozumieć po angielsku. Tłumaczę miłej pani o co chodzi: jestem sama, przyjechałam do pracy, nikogo po mnie nie ma, a miał być, nie mam zasięgu. W końcu podaję jej numer i dzwoni do mojej Madame. Tego się nie spodziewałam. Madame była przekonana, że przyjeżdżam jutro! Dlaczego? Pojęcia nie mam. Jasno i wyraźnie pisałam w mailach 11 lipca. Nie, nie mogło pójść tak gładko, bezproblemowo. Po półgodzinie zjawia się Daniel, pięćdziesięcioparoletni ogrodnik zajmujący się farmą. Nawet trochę nie mówi po angielsku, ale jakoś próbujemy się dogadać. O dziwo dużo rozumiem, ale sama odpowiadam tylko na pytania, kalecząc jak tylko najbardziej się da język francuski. Będzie ciężko.
Nie więcej niż 30 min jazdy i jesteśmy na miejscu. W zasadzie to poza granicą La Gaubretiere, ale tuż obok. Oczom ukazuje się gospodarka – zabudowania, staw, wybiegi i lonża dla koni. A do tego biały płotek, jak z filmów. Pięknie! Daniel oprowadza mnie po farmie, uczy zwierząt po francusku: konie, krowy, kury. Później rozmawiamy w domu wraz z jego młodszą żoną Aime pochodzącą z Madagaskaru. Mili ludzie, śmiejemy się z moich problemów językowych. Daniela interesuje mój słownik i rozmówki, jako tako się dogadujemy. Po wypiciu puszki coli idę do swojego pokoju. Stary, wiejski, widać, że nikt tu nie mieszka. Ma specyficzny zapach, jest niezbyt schludny. Posiada łazienkę. O zgrozo! Robaki w brodziku, szybko do kratki kanalizacyjnej! Czyżby czekało mnie nie mycie się najbliższego wieczora? Nie, nie dam rady po całym dniu podróży. Pozbywam się robaków i pająka ze ściany i idę się umyć. Udało się, z lekkim obrzydzeniem i strachem. Jest już późno. Dwadzieścia minut po północy. To był długi dzień. Idę spać.
DZIEŃ 1 12.07.2010
Pobudka o 7.40 żeby na 8 być już w kuchni, tak powiedział wczoraj Daniel, nasz gardien (za moim małym, żółtym słownikiem: dozorca, strażnik; w rzeczywistości zajmuje się ogrodem, zwierzętami gospodarskimi i ogólnie dogląda farmy). Wyjątkowo nie mogłam wstać, wczorajsza podróż dała o sobie znać. Już mam wychodzić z pokoju, którego drzwi prowadzą na podwórko, wtem chłopak ze świeżym, jeszcze ciepłym chlebem, przekracza próg. Jest bardziej zaskoczony niż ja. Przedstawiam się i koniec rozmowy, bo i tak go nie rozumiem. Muszę obejść dom na około, żeby dotrzeć do kuchni. Po drodze spotykam Dominique (ok. 40 lat), która okazuje się pracować dla Madame jako gosposia. Mówi, że przygotowuje obiad dla chłopaka, który zajmuje się gospodarstwem, dodatkowo pierze, ścieli lóżka, dba o wnętrze. Razem z gardienem proponują mi śniadanie. Jem chleb przyniesiony przez spotkanego chwilę wcześniej chłopaka, Gerarda, z masłem i konfiturą truskawkową. Dominique przypieka mi chleb w tosterze. Zdaje mi się, że to będzie rutyna.
Przenoszę się do pokoju obok, który pierwotnie był mi przeznaczony, oczywiście gdybym przyjechała dzień później. Jest mały, długi na 5 m, szeroki na 2. Za łazienkę robi prysznic oddzielony zasłonką od reszty pomieszczenia. Do tego umywalka z dwoma kranami – jednym z ciepłą, drugim z zimną wodą. Muszę więc nalać sobie na ręce najpierw ziemnej wody, a później gorącej, żeby się nie poparzyć. Wszędzie pełno much, może konie na farmie je przyciągają. Nie idzie się ich pozbyć. Po śniadaniu pomagam gosposi w pracach domowych: zbieram zieloną fasolkę z ogródka na obiad, wieszam pranie, pomagam w ścieleniu łóżka. Dominique myje garnki, a ja je wycieram do sucha, z tym, że ona czyści je płynem i nie spłukuje! Czyli w zasadzie wcieram ten płyn w naczynia. Dziwne praktyki.
Na obiad dla mnie i dla Gerarda będzie stek, zebrana przeze mnie i ugotowana zielona fasolka, sałata (dla niego z sosem vinegret, przyrządzonym z: 2 łyżek oliwy, 1 łyżki czerwonego wina, szczypty soli i pieprzu, 1/2 łyżeczki musztardy), a do tego ugotowane jajko i pokrojony w plasterki ogórek. Ot, obiad, który mi na dzisiaj zaplanowano. Cóż, jestem głodna, to zjem.
Dominique wraca do domu o 12 w południe, po jej wyjściu szykuję sobie obiad, muszę tylko usmażyć mięso (ja nazwałabym to schabowym, tylko nieopanierowanym) i nałożyć sobie przygotowanych wcześniej warzyw. Dziwnie mi jeść mięso bez ziemniaków dlatego kroję sobie kromkę chleba i smaruję serkiem topionym. Dlaczego? Gosposia powiedziała, że po obiedzie mam do zjedzenia jogurt i kostkę serka topionego. Wykorzystuję go więc na kromkę i zjadam wszystko na raz. Nie czuję się, jakby mi dozowano jedzenie, ale skoro już mam jeść, to zjem to po swojemu. Jogurt zostawię na później.
Robię parę zdjęć w domu, gdy nikt nie widzi, bo mi głupio. Po obiedzie rozkładam matę na trawniku przed domem, żeby usystematyzować wiedzę z francuskiego, ale zaraz znajduje mnie Daniel. Dzwoni Dominika. Uff… w końcu coś zrozumiem. Tłumaczy mi co będę tu robić i że Daniel mi we wszystkim pomoże, żebym się nie martwiła i nie przejmowała, że mało co rozumiem. Jest to pocieszające, nie powiem. Po telefonie Daniel zabiera mnie na przechadzkę po włościach Madame. Wkraczamy na szeroką bitą drogę wijącą się wśród pól, ogrodzoną od nich płotem z drutu kolczastego. Ładnie tu. Te wszystkie hektary są Madame, dlatego jest taka bogata, ma dodatkowo około 20 koni, które trenuje i wystawia na zawodach. Pytając Daniela, czy Madame jest miła odpowiada, że zależy od dnia, chyba nie do końca jest do niej przekonany. Okaże się w środę, kiedy ją poznam. Po spacerze idziemy jeszcze na pole, na którym pasą się konie, dwie dorosłe klacze, w tym jedna źrebna, i dwa już starsze źrebaki. Robimy zdjęcia. Uwieczniam wszystko co widzę, aby po powrocie łatwiej było przywołać wspomnienia.
Chwila wolnego, zdrzemnę się. Z niechęcią wstaję po niecałej godzinie, a Daniel, jakby przewidział, przychodzi po mnie i zabiera mnie wraz ze swoją żoną do znajomych, mieszkających w pobliżu. To przyjaciele mojej polskiej koleżanki Dominiki, dzięki której tu jestem. Również zajmują się rezydencją jakiejś nadzianej Madame, która mieszka w budynku stylizowanym na zamek, z wnętrzami pełnymi antycznych mebli, wyglądających jak z minionych epok. Zwiedzamy dom niczym muzeum. Później dostaję kieliszek ulubionego wina Dominiki, mi również smakuje. Różowe półwytrawne. Siedzę przy plastikowym stoliku na podwórku i milcząc obserwuję otoczenie i ludzi, którzy mnie goszczą. Wyglądają na miłych, szkoda, że nie jestem w stanie z nimi porozmawiać.
Po spotkaniu wracamy do domu. Daniel pokazuje mi jeszcze hacjendę syna Madame, wnętrze równie stylizowane, co w mojej farmie. Po powrocie biorę się w końcu za swoją robotę. Poleruję pozłacane przedmioty. Zajmuje to jakąś godzinę. Nie napracowałam się dziś. Pójdę wcześniej spać, może dziś się wyśpię.
Jednak noc nie okazuje się łatwa, w pokoju pełno owadów, gdy wyłączam światło i włączam na chwilę komputer, monitor zwabia ukryte dotąd robaki. Spadają mi na łóżko z sufitu. Wzbiera we mnie obrzydzenie, nie wiem, czy dzisiaj zasnę. Jeden pada na klawiaturę laptopa, na szczęście do góry nogami. Jest obezwładniony. Zbieram wszystkie trzy z łóżka. Są głupie, nie czują mojej obecności, dlatego z łatwością je unicestwiam. Latarką przyświecam na ścianę, słyszę jakieś dźwięki. To olbrzymi świerszcz. Jego mi szkoda, dlatego łapię go w papierową tackę przywiezioną z Polski i wypuszczam na pole. Lepiej zrobię jak wyłączę wszelkie źródła światła, wtedy może dadzą mi spokój.
DZIEŃ 2 13.07.2010
Znów wstaję z bólem serca. Na zewnątrz pochmurno, jak do tej pory niewiele było słońca. Szybka toaleta i idę na śniadanie. Tym razem wybieram sardynki w oleju i moją ulubioną herbatę Twinings Earl Grey z bergamotką (zbieg okoliczności, że właśnie tutaj ją mają). Do południa odkurzam pokoje i salon Madame, zamiatam pajęczyny, wieszam pranie. Jadę też z Dominique do pobliskiego sklepu EcoMarche (u nas z przedrostkiem Inter). Później obiad, tym razem z Gerardem, bo tak kazała Madame, kiedy rozmawiała z Dominique. Czyli nici z jedzenia samej w spokoju. Ale Gerard okazuje się sympatycznym chłopakiem, wprawdzie nie mówi po angielsku, ale z większą łatwością z nim rozmawiam. Ma 29 lat i jest jedynym stałym pracownikiem na farmie. Ma na głowie wszystkie te hektary. Na obiad jemy usmażone przeze mnie mięso (to samo co wczoraj, choć nazywają je inaczej), a do tego przepyszną zapiekaną potrawkę z warzyw (plasterki cukinii, cząstki pomidorów, śmietana, ser żółty). Takie proste danie, ale tak mi smakuje, że po wyjściu Gerarda zjadam całą zawartość naczynia, w którym ją piekłam. Ogarniam kuchnię, włączam zmywarkę do naczyń i ruszam na podbój okolicznych pól za pomocą starego, pamiętającego chyba czasy młodości Madame, roweru, który przygotował dla mnie Daniel.
Zbaczając z drogi głównej prowadzącej do wioski La Gaubretiere wjeżdżam między obsiane pola kukurydzy i ścierniska. Gdzieniegdzie pasą się krowy i konie. Małemu stadku krów nawet macham, bo wyglądają jakby się na mnie patrzyły. Jestem szczęśliwa. Co jakiś czas widać w oddali zabudowania gospodarskie, skupione w jednym miejscu. Oddycham świeżym powietrzem, wpatruję się w niebo. Świeci słońce, nie przeszkadzają mu białe obłoki snujące się nade mną leniwie.
Wracam na farmę, bo Daniel zabiera mnie ze sobą i swoją żoną na zakupy do hipermarketu. Nie mając co robić zgadzam się na przejażdżkę. Dla siebie wybieram różowe wino Bordeaux. Daniel upiera się żeby mi je kupić na urodziny, ponieważ przypadkowo się wygadałam, gdy pytał o, prawdopodobnie, miesiąc urodzin, a ja w związku z trudnościami językowymi napisałam mu całą datę na kartce. Pomimo to wypiję je 17 lipca, wtedy kiedy Kasia, moja dobra koleżanka, wraz z Grześkiem będą brali ślub. Na ich zdrowie! Przykro mi, że mnie z nimi nie będzie.
Po dwóch godzinach wracamy na farmę. Zgłodniałam więc przygrzewam sobie zieloną fasolkę, coś jak naszą szparagową, tylko zieloną, szczerze mówiąc to nie wiem czy u nas taką się uprawia, chyba nigdy nie widziałam. A powinnam. Jest ze mnie teraz rolnik. Rolnik sam w dolinie chyba? Tak, czuję się trochę sama, gdy nie mam z kim porozmawiać jak człowiek, a nie tylko na zasadzie „Oui” [tak] i „D’accord” [dobrze, zgoda] lub też na migi. Ale coś się chyba we mnie przełamuje, bo zaczynam lepiej rozumieć Daniela. Ma do mnie dużą cierpliwość. Gdy czegoś nie rozumiem bierze mój słownik i szuka mi w nim danego słowa. Jako tako się dogadujemy.
Po jedzeniu zabieram się za pracę, którą ustami Dominique przekazała mi Madame. Zdaje się, że moje zadanie polega na konserwacji mebli jakąś białą, ładnie pachnącą pastą. Do wyczyszczenia mam sprzęty w salonie: duży stół, 4 krzesła, ogromną szafę, komodę, stary stojący zegar i dwoje drzwi. Schodzi mi dobre 1,5 godziny. Później już czas dla siebie. Ale Daniel nie pozwala mi się nudzić, o 22.00 zabiera mnie na National fete, święto narodowe obchodzone hucznie w pobliskim miasteczku Les Herbiers. Jak podają moje francuskie rozmówki to „czas uroczystych pochodów, pokazów sztucznych ogni i zabaw tanecznych na ulicach”. Święto to wypada 14 lipca, ale okazuje się, że świętować można już noc wcześniej. Po drodze, na rondzie zatrzymuje nas policja i każe dmuchać Danielowi w alkomat, ale Daniel coś tłumaczy i puszczają nas. Inni kierowcy stoją i dmuchają.
Gdy przyjeżdżamy na miejsce akurat placem przy dworcu kolejowym przechodzi defilada z wielobarwnie ubraną orkiestrą, za którą podąża tłum ludzi z kolorowymi lampionami. Ładny obrazek. Orkiestra przystaje, obraca się do uczestników fety i gra kilka skocznych utworów. Wtem latarnie na placu gasną i zaczyna się pokaz fajerwerków połączony z efektami dźwiękowymi. Z początku marne petardy są tylko preludium dalszych atrakcji. Pojawiają się ciekawe, duże rozbłyski sztucznych ogni, cały pokaz jest bardzo widowiskowy i trwa całkiem długo, bo ok. 15 min. Jedyną nieuwagą jest zbyt bliskie rozmieszczenie fajerwerków w stosunku do ludzi, co zauważam, gdy raz po raz spadają na mnie wypalone kawałki petard, gdzieniegdzie lecą nawet całkiem spore, rozżarzone elementy.
Staram się również obserwować ludzi, francuzów. Są w większości niscy, czuję się wśród nich jak Goliat, bo nawet Daniel sięga mi co najwyżej do barków. Wielu z nich nosi błyszczące kolczyki w uszach, jak gdyby chcieli się wyróżniać, ale masowość tego zjawiska niweczy ich cel.
Zabawa z ulicy przenosi się na ogrodzony teren ze sceną, z której już słychać pierwsze takty. Wybija się z nich akordeon i jego wesołe dźwięki. Zaczyna się zabawa, ludzie wychodzą na parkiet i próbują tańczyć. Próbują, bo niewielu to wychodzi. Zespół gra francuskie melodie, ale też międzynarodowe kawałki. Jest wesoło, ludzie się bawią, ja też. Jest późno, dochodzi północ, wracamy do domu. Jutro poznam Madame…
DZIEŃ 3 14.07.2010
Nie wstanę, nie ma szans.
Przestawiam budzik na 8.40, w końcu dziś do południa mam tylko wypastować meble w swoim pokoju. Dominique dziś nie przychodzi więc sama sobie rozdysponuję czas. Przekraczam próg kuchni, gotuję wodę na herbatę (wczoraj mogłam sobie w sklepie wybrać jaką lubię) i nagle włącza się przeraźliwie głośny alarm. Nie wiem dlaczego skoro drzwi nie były zamknięte na klucz. Z pomocą przychodzi Daniel, ale zanim wyłączy alarm musi, jak co dzień, się ze mną przywitać całując cztery razy w policzek, dwa w jeden i dwa w drugi. To w Polsce nie mogłam się połapać, jeśli chodzi o witanie i składanie życzeń, jedni całują dwa razy, drudzy trzy, a jeszcze inni tylko raz. A tu masz! Cztery razy.
Udaje się obezwładnić alarm, nie rozumiem dlaczego się włączył, ale zajmuję się już robieniem śniadania. Dominique pokazała mi wczoraj co mam jeść, upewniając się, że rozumiem. Zrozumiałam, ale nie chcę tego. Coś a’la pasta mięsna do smarowania chleba. Wygląda jak ugotowane wołowe mięso rozdrobnione na kawałki i upchane do miseczki. No nic, zjem trochę, żebym później nie musiała się tłumaczyć, ale pozostałe dwie przypieczone w tosterze kromki smaruję serkiem topionym, na to rzodkiewka, którą miałam zjeść wczoraj do obiadu, i pomidor, którego tutaj nie jedzą do śniadania. Herbata cytrynowa też się przyda.
Po śniadaniu sprzątam kuchnię, wynoszę odpadki organiczne kurom i zachodzę na chwilę do koni, bo akurat podeszły do ogrodzenia. Daniel pyta, czy będę pracować, odpowiadam, że tak, ale mówi, że dziś nie pracujemy, bo jest święto. No dobrze, niech będzie, tylko szkoda, że jest mżawka, bo bym sobie chociaż wsiadła na rower i pojechała w świat. Nici z wycieczki, muszę zostać w pokoju. W końcu nie wymigam się od nauki francuskiego. Powtarzam sobie podstawy, zaczynam coś łapać. Później dwa krótkie filmy dokumentalne o fenomenie istnienia człowieka. W końcu mam czas na nadrobienie filmów, które masowo zalegają na moim dysku. Następnie 3-godzinna drzemka, w trakcie której budzi mnie Daniel, gdyż potrzebuje kluczy do kuchni, które wzięłam.
Po przebudzeniu około 17.00 idę przygotować sobie obiad. Mam kupiony wczoraj duży, ale chudy plaster czerwonego mięsa (na paragonie pisze, ze to drób). Panieruję go, choć Francuzi by tego pewnie nigdy nie zrobili, ale jestem sama w kuchni więc przyrządzam po swojemu. Do tego ugotowane ziemniaki i kolejny raz fasolka, tym razem ostatni, bo zjem całą. Obieram sobie też jabłka na później, bo Daniel co chwila zamyka kuchnię, nie wiem z jakiego powodu, sam przecież mówił, że to spokojna i bezpieczna okolica. Sama zostawiam w otwartym pokoju cały mój dobytek, bo nie mam klucza. Tylko, gdy gdzieś wyjeżdżamy wszyscy chowam do mieszkania Daniela komputer, a aparat i dokumenty biorę ze sobą.
Madame dalej nie ma. Wracam do swojego pokoju, na zmianę pada deszcz i świeci słońce. Nie chce mi się nigdzie ruszać, najadłam się obiadem. Bawię się więc zdjęciami i oglądam kolejny film, tym razem o Chorwacji. Szkoda, że w tym roku muszę ją odpuścić, do tej pory była corocznym rytuałem wakacyjnym.
Po 20.00 przychodzi do mnie oczekiwana Madame. Starsza kobieta, wydaje się być około siedemdziesiątki. Ma bardzo zniszczoną twarz, która ją prawdopodobnie postarza. Jest brzydka. Ale rozumiem co do mnie mówi, chwilę rozmawiamy i umawiamy się na jutro na 8.00, bo teraz jest zmęczona długą podróżą z centralnej Francji. Chyba nie wie co to długa podróż.
Podsumowując, pierwsze koty za płoty. Już jutro pewnie zwątpi w możliwość porozumienia się ze mną werbalnie, ale to dopiero jutro.
DZIEŃ 4 15.07.2010
Pisałam, że Madame jest brzydka? Zmieniam zdanie. Jest obrzydliwa. Ma farbowane na jasnorudo włosy, rozcapierzone, aby wydawało się ich więcej; jasną, piegowatą twarz, wytrzeszczone lekko oczy i krzywy nos. Wyraz twarzy wskazuje jakby zaraz chciała rzucić się na kogoś jak zombie i wgryźć się w szyję. Nawet gdy sporadycznie się uśmiecha to jej mimice nadaje to dopiero neutralność. Dziś ubrana w zwyczajne spodnie, koszulkę z kołnierzykiem, granatowy sweter, narzuconą na to kurtkę dżinsową i jakieś beznadziejnie gumowe półbuty. To nie jest image prawdziwej Madame. Wygląd i charakter nie zawsze idą w parze. Tu przechadzają się jednak tą samą alejką. Widać, że jest panią domu, ona tu rządzi, a reszta musi jej nadskakiwać. Wszystko musi być zrobione właśnie tak, jak ona tego chce. Chodzi z włożoną do kieszeni ręką, jakby chciała pokazać swoją wyższość. Mówi, jakby miała wyrzuty do odbiorcy, nie ważne czy jest jej znajomym, czy pracownikiem. Czasem, gdy z kimś rozmawia nawet na niego nie spojrzy, nie odwróci się. Ona płaci, ona wymaga. Nie lubię jej, nie lubię takich osób, choć prawie ich nie znam.
Po raz pierwszy zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam przyjeżdżając tu. To, że nie znam języka jakoś przeboleję, dogadam się na migi, czy z pomocą słownika, gorszą przeszkodą teraz okazuje się osobowość mojej chlebodawczyni. Ale bilet powrotny kupiony, nie ma odwrotu, trzeba zacisnąć zęby i iść do przodu. Pracuję dzisiaj dużo dłużej niż powinnam, od 8 do 14 i od 15.30 do 20.30. Coś jest nie tak. Daniel proponuje mi telefon do Dominiki. Rozmawiamy bardzo długo, ponad godzinę. Dominika jest zaskoczona czasem mojej pracy. Okazuje się do tego, że Madame przeszkadza moja fryzura dlatego obudziła dziś rano telefonem Dominikę. Pracuję rzekomo dłużej, bo nie rozumiem języka i wykonywanie czynności zajmuje mi więcej czasu. Koleżanka jednak uspokaja, że to początki i muszę się wszystkiego nauczyć. Zrobiła się mała afera z tego powodu, ale poza plecami Madame. Daniel jest kochany, bardzo mi pomaga, nawet psychicznie, mimo miernej komunikacji między nami. Przekazuje, że w poniedziałek mamy z Madame jechać na wybrzeże. Obym zniosła tę podróż.
W krótkiej przerwie między pracą biorę rower i jadę do pobliskiej wioski Beaurepaire z bardzo ładnym, starym kościołem, który widziałam w drodze do hipermarketu. Śliczna ta wioska, robię sobie po niej wycieczkę. W centrum domy przyklejone do siebie, wąskie ulice, kolorowe okiennice, dalej osiedla niskich domków otoczonych jeszcze niższymi płotkami, czy murkami. Wszędzie czysto, schludnie, jak z amerykańskiego filmu. Nie widać tylko żywej duszy, czyżby siesta? Po przejażdżce myję kabinę samochodu, którym Gerard przewozi konie, a później od środka Audi A6 należące do Madame. Na koniec kolacja z nieprawidłowo przyrządzoną przeze mnie sałatą i grymasy Madame. To nie był dobry dzień. Dobranoc!
DZIEŃ 5 16.07.2010
Po raz pierwszy czuję się jak w autentycznej, odgrywanej przez życie, telenoweli. W rolach głównych pani domu, właścicielka pokaźnego majątku (Madame), jej pracownica do sprzątania i gotowania (ja), czarnoskóra służąca (Aime – żona Daniela), ogrodnik, mąż służki (Daniel) i syn wielmożnej (syn Madame, Charles Manuel). Miejsce: włości pani domu, z mojej perspektywy najczęściej kuchnia (oddzielona oczywiście od pomieszczeń Madame) i salon Madame. Akcja: każdy robi pod dyktando pani, jednocześnie czując strach przed sprzeciwem. Madame oczywiście jest stanowcza, nie uśmiecha się, traktuje pracowników z wyższością, jak przystało na wyższe sfery. My jesteśmy przecież tylko zwykłymi chłopami pałającymi się prostą robotą.
Kamera, akcja!
Scena pierwsza: Zazdrość, krzyk i łzy; ujęcie pierwsze.
Punkt ósma stawiam się przy drzwiach kuchni. Zamknięte. Wtem zauważa mnie Daniel, wychodzi ze swojego mieszkania i ręką wskazuje, abym podeszła. Wchodzimy do środka, sięga po telefon i dzwoni do Dominiki. Przychodzi jego żona – Aime. Nie rozumiem o czym rozmawiają. Po chwili daje mi słuchawkę, Dominika pyta, czy Daniel był u mnie wczoraj wieczorem w pokoju. Zaskoczona odpowiadam, że nie. Po skończonej pracy poszłam do siebie i oglądałam filmy do późna. Pytam Dominikę co się stało, ona nie wie, ja tym bardziej. Oddaję słuchawkę, Daniel mówi głośno, wtrąca się Aime prawie krzycząc. Rozmowa telefoniczna kończy się bez żadnego pożegnania. Daniel wstaje i kieruje się w stronę drzwi, automatycznie również wstaję, Aime za nami. Najpierw głośno mówi do mnie, że Daniel to jej mąż, czy to rozumiem. Przestraszona przytakuję. Chwilę potem podchodzi do Daniela i zaczyna na niego krzyczeć i go bić. Jestem w szoku. Domyślam się, że Aime myśli, że Daniel jest mną zainteresowany i rzekomo był u mnie wczorajszej nocy. Niedorzeczne, a jednak. Wracam do pracy. Przed południem przychodzi Aime zapłakana i ubrana w strój służki: fartuszek i czapeczkę. Idealnie wtapia się w scenografię brazylijskiego tasiemca. Będzie sprzątała pokój pani. Traktuję sytuację, jak gdyby nic się nie stało, to nie mój problem, tym bardziej, że mało co z tego rozumiem. Piszę o tym Dominice w smsie, stwierdza, że Aime jest „pojebana”. Przyjmuję do wiadomości i pracuję dalej, aż do obiadu. Dziś ponownie Dominique przygotowuje zapiekankę z cukinii (gratin de courgette), która stała się już moim ulubionym daniem. Do tego duszony ze śliwką schab i standardowo: rzodkiewka, chleb, masło, serek topiony, jogurt. Madame rozdziela dla mnie i dla Gerarda kawałki mięsa. Jest bardzo dobre, najem się, bo ukroiła po dwa plastry. Nie brakuje mi tu jedzenia, jakość też jest dobra, choć połączenia niektórych produktów mnie zaskakują. Kromka z masłem i rzodkiewką zdaje się być przystawką do dania głównego. A po nim z kolei Gerard zjada drugą kromkę z serkiem topionym. Dziwne, ale zjeść się da, nie narzekam. Zresztą czasem sama sobie urozmaicam posiłki, gdy nikt nie widzi, żeby nie było niezręcznego tłumaczenia. I tak nie zrozumieją, dlaczego na kanapkę z szynką kładę jeszcze ser żółty, albo dlaczego z mięsem jem ziemniaki.
Mam dwie godziny przerwy. Oglądam kolejny film dokumentalny i kładę się na krótką drzemkę. O 15.30 z powrotem do pracy. Popołudnie zajmuje mi mycie okien w kuchni i salonie. Przyjeżdża oczekiwany syn Charles Manuel mieszkający w Maroku. Gdy kończę Madame nie ma, nie ma więc pracy. Siedzę zatem w kuchni i sprawdzam w słowniku słówka. Nadmiar czasu przypomina mi dawną metodę nauki słówek. Biorę słownik i po kolei, po literce czytam słowa po polsku i wyłapuję te, które powinnam znać i które mogą mi się przydać w najbliższym czasie. Przerabiam wszystkie od A do C. Sporo ich. Gdy każdego dnia będę przerabiać po 3 litery niedługo przestudiuję cały słownik, a wtedy mój zasób słów będzie już spory. Tak, to jest mój plan na kolejne dni. Podszkolę francuski, muszę, po to tu jestem.
Madame dziś wieczorem okazuje się bardziej do zniesienia. Spokojnie tłumaczy mi jak nakryć do kolacji i co podać. Chyba się lekko uśmiechnęła przez chwilę. Daje mi też pół godziny przerwy przed posiłkiem, nie wymyśla żadnych obowiązków. Idę do pokoju i piszę. Wracam na 20.00 na kolację. Syn Madame nie przyszedł. Podobno jest jej przeciwieństwem, często się z nią nie zgadza i żyje luźniej, bez sztywnych ram. Madame spożywa kolację sama przy dźwiękach telewizora. Pozbieram po niej naczynia i wracam do pokoju. Nawet nieźle kończy się ten dzień, a na pewno lepiej niż się zaczął. Kolejna kartka z kalendarza emigrantki do wyrwania.
DZIEŃ 6 17.07.2010
To dziś! To dziś jedna z moich najlepszych koleżanek wychodzi za mąż, jestem szczęśliwa razem z nią. Źle mi z myślą, że nie mogę być teraz w Polsce na jej ślubie, słuchać, jak przysięgają sobie z Grzesiem miłość, patrzeć jak tańczą, bawić się razem z nimi. C’est la vie.
Dzisiejszy dzień nie zapowiada się dobrze. Od rana Madame jest nie w humorze i jest zła, że nie rozumiem co do mnie mówi. Podczas jej śniadania idę zebrać fasolkę szparagową, jak powiedziała mi wczoraj Dominique, okazuje się, że chyba źle zrobiłam i powinnam być w kuchni, pozbierać naczynia po jedzeniu i wsadzić do zmywarki. A tak, ktoś zamiast mnie to zrobił, czyżby syn Madame? Dostaję reprymendę, że to faux pas. Madame stanowczo rozmawia o mnie z Danielem i dzwoni do Dominiki, ale ta nie odbiera. Może w końcu wpadnie na to, żeby pokazywać mi co mam robić, a nie zdawać się na mnie, że wszystko wiem. Zaczynam wątpić, że jakoś to będzie przez najbliższy miesiąc i jako tako się porozumiemy. Z jej strony nie widzę do tego chęci.
Po śniadaniu przekazuje mnie w ręce Aime, idziemy razem zbierać śliwki, które rosną na obrzeżach pastwiska dla krów. Pycha. W trakcie Gerard podjeżdża ciągnikiem do paśnika dla krów, alby dać im belę siana. Te, gdy tylko go zauważają schodzą się ze wszystkich stron pastwiska i podążają w jednym, najważniejszym kierunku. Kierunku ich dalszego być, albo nie być. Razem z Aime chodzimy na około stawu przeskakując podmokłe miejsca, wpadam w błoto, mam mokre buty. Wyczyszczę później. W przydomowym ogródku obcinamy zwiędłe szypułki róż, nie mogą przecież wyglądać nieestetycznie. Później drylujemy zebrane śliwki i zamrażamy. Madame przekazuje Aime, że po skończeniu jestem wolna. Zapomina jednak dodać, że muszę jeszcze przygotować obiad, jak co dzień, mimo, że jest sobota. Robię więc tylko sobie, to co mam do dyspozycji: wczorajsza zapiekanka z cukinii i ziemniaki pieczone z serem. Przyjeżdża Madame i robi wielką aferę, że stół nie nakryty dla niej i dla syna. Próbuję ją uspokoić, mówiąc, żeby mi pokazała co mam robić. Trochę ją to łagodzi, pokazuje mi wszystko. Wymuszam nawet mały uśmiech na jej twarzy, gdy sama się uśmiecham.
Kupiła rybę, smaży ją sama, bez panierki oczywiście. Do tego standardowo fasolka szparagowa, wciąż zielona, bo tutaj nie dadzą jej dojrzeć (chyba, że to taka zielona odmiana). Pyta się czy lubię tą rybę (nie wiem co to za rodzaj, ale wygląda apetycznie) i nakłada mi na talerz kawałek, takiej wielkości jak dla niej i dla jej syna. Po obiedzie ogarniam kuchnię, jest 14.00 jestem wolna do 18.00. Biorę więc rower i jadę w okoliczne pola. Rozkładam słomianą matę, idealnie wtapia się w podłoże usiane złotymi kłosami. Leżę na słońcu, zamykam oczy osłonięte okularami z prawdziwym (!) filtrem UV i korzystam z dobrodziejstw natury: czystego powietrza, błękitnego nieba przykrytego obłokami, roślinności. O 16.00 jadę z Danielem i Aime do supermarketu kupić sobie coś słodkiego. Przyda się na gorsze chwile powstałe dzięki Madame.
Na 18.00 stawiam się u Madame. Oddaje mi pieniądze za bilet lotniczy i TGV, wczoraj ją o to poprosiłam. W kieszeni dodatkowe 170 EURO. Pyta, czy gdzie byłam po południu, odpowiadam zgodnie z prawdą, byłam z Danielem i Aime w supermarkecie. Upewnia się, czy Aime również tam była. Skoro tak, to jest ok. Zabrania też rozmawiać z Danielem, nie rozumiem dlaczego, przecież nic nie zrobiłam. Mówi, że jest jakiś problem, ja odpowiadam, że dla mnie nie ma żadnego problemu. Próbuje znów dzwonić do Dominiki, ale sygnał w słuchawce nie ustaje. Kończy się na tym, że Daniel ma być jednym słowem dla mnie powietrzem. Naprawdę zastanawiam się, czy aby nie ma tu ukrytych kamer i ktoś nie kręci reality show na podstawie brazylijskiej telenoweli. Cyrk na kółkach.
Po pseudo rozmowie mam czas dla siebie do 19.15. Po co w ogóle przychodziłam? Żeby po prostu być na farmie i nie oddalać się za nadto? Niespodziewanie do kuchni przychodzi Aime, właściwie po nic, zaczynam więc rozmowę na temat wynikłego problemu. Mówi z uśmiechem na swoich brązowych ustach, że Daniel się zmienił odkąd przyjechałam. Mówię, że to nie moja wina, że lubię ich oboje i tyle. Ona uważa, że zmienił się trochę przeze mnie, ale jak sama stwierdza to problem jej i Daniela. Rozchodzimy się więc w pokoju, umawiając się na wieczór na wspólne picie wina.
Wieczorem przygotowuję z Madame kolację. Dla niej i jej syna małe, spiralne, gotowane muszelki, chyba jakieś krabiki. Dla mnie kawałek wczorajszej pieczeni, swoją drogą wciąż smacznej, zielona fasolka, bagietka, ser camembert.
Po kolacji pukam do drzwi Aime i Daniela. Z samym Danielem nie mogę rozmawiać, ale w towarzystwie Aime? Czemu nie. Przychodzę z winem, które kupiłam na okoliczność ślubu mojej koleżanki Kasi. Przynajmniej tak mogę uczcić ich święto. Pijemy za ich zdrowie oraz za moje nadchodzące wielkimi krokami 24-te urodziny. Rozmawiamy, śmiejemy się, jest miło, mimo nieporozumień, które wynikły. Koło 22.00 idę do swojego pokoju i bezlitośnie uczę się słówek przerabiając literki od D do G. Zasób słów mam już coraz większy. Tak trzymać! Obym się nie rozleniwiła prędko. Nauka jest wyczerpująca, dlatego kładę się spać po 1,5 godzinie. Jestem jakoś dziwnie zmęczona.
DZIEŃ 7 18.07.2010
Dziś mija dokładnie tydzień mojego pobytu. Nie był on łatwy, spodziewałam się większej sielanki. Ale należy się uczyć na takich doświadczeniach i wykorzystywać je w przyszłości. Ten tydzień dał mi możliwość kontaktu z żywym językiem francuskim, poznania zwyczajów i codziennego życia osoby z prowincji, rzekomo lepiej urodzonej, a może po prostu ciężko pracującej, aby dorobić się tego co obecnie posiada. Tak, czy siak, wiem, że to życie nie dla mnie, po żadnej ze stron, ani mojej obecnej, ani Madame. Ale ten tydzień pozwolił mi przede wszystkim przyswoić podstawy języka, który tuż po przyjeździe był dla mnie zagadką. Sporo już rozumiem, umiem też powiedzieć więcej, niż Oui [tak], Non [nie] i parę innych podstawowych zwrotów.
Nie zmienia to faktu, że nie zrozumiałam, że dziś śniadanie ma być na godzinę 9.00, nie na 8.30 jak zwykle. Eh… Mogłam spać pół godziny dłużej. Madame pyta mnie, czy chcę iść na mszę, odpowiadam, że tak, a wtedy dzwoni do kogoś i pyta o której jest liturgia. Po jedzeniu mam godzinę wolną, później jadę z Madame na mszę do Beaurepaire. Dziwi mnie, że nie ubrała się elegancko, jak na Madame przystało, ale okazuje się, że po prostu mnie podwozi i pyta, czy będę wracać na nogach. Acha, czyli jednak jest na tyle uprzejma, żeby uszanować moje poglądy i dać mi czas, a nawet podwózkę do kościoła. Sama wraca na farmę.
W kościele kilka nieznanych mi zwyczajów. Tuż po wejściu każdy zabiera ze stolika zadrukowaną kartkę formatu A4. To plan dzisiejszej mszy z wypisanymi pieśniami i wersami potrzebnymi do śpiewania. Wczytując się w nią, podczas gdy inni śpiewają więcej rozumiem, choć mimo to prawie nic. Kolejne zaskoczenie, gdy na ołtarzu przy analogicznie usytuowanej do tej właściwej, z tym, że po lewej stronie, ambonie stoi czterdziesto-paroletni pan, pełniący rolę dyrygenta. Wierni śpiewając patrzą na niego jak na obrazek i wszyscy wiedzą o co chodzi. Odpowiednio gestykulując zachęca do śpiewu lewą część kościoła, następnie prawą i tak sobie oto prowadzi część wokalną mszy. Kapłan udziela się raczej rzadko. Rozpoczyna liturgię, a jego kolejną rolą jest dopiero odprawienie kazania. Poprzedzające je czytania pisma świętego są dokonywane poprzez ochotników, wybierających się, prawdopodobnie, na bieżąco podczas mszy. Do jednego nikt się nie zgłasza więc odczytuje je dyrygent. Kazanie trwa długo, myślę o czymś zupełnie innym, bo nic z niego nie rozumiem. Zaciekawia mnie jedynie trzymana w ręku kapłana książeczka, rozumiem, że to Mały Książę, francuskiego pisarza Antoine de Saint Exupery’ego, jedna z mich ulubionych książek. Ksiądz czyta fragment o chłopcu, który dostał prezent. Reszty nie rozumiem.
Kapłan od czasu do czasu odprawia swoją część, ale w większości to wierni, wraz z dyrygentem, prowadzą liturgię. W rozdaniu komunii świętej pomagają mu dwie kobiety. Mimo trzech rozdających eucharystię kolejka nie ma końca, a kościół przecież malutki. Komunię przyjmuje się tu do złożonych dłoni, a samemu wkłada do ust i konsumuje.
Na koniec mszy kapłan błogosławi przybyłym i gdy już mamy się rozejść przywołuje na środek ołtarza rodzinę z dzieckiem. Podchodzi młode małżeństwo: matka i elegancko ubrany ojciec, ich córka, inna para i chłopczyk. Ojciec trzyma córeczkę na rękach, jest prześliczna, ma białą sukienkę i krótkie, kręcone włosy. Kapłan podaje ojcu mikrofon i prosi, żeby powiedział jak ma na imię i coś, czego nie rozumiem. Kapłan bierze małą w ręce, znów coś mówi i oddaje ojcu. Rodzina odchodzi, ludzie klaszczą i masz dobiega końca.
Na farmę wracam na nogach, zajmuje to jedynie 20 min, przyjemny spacer, szczególnie między domami wioski, które przypominają już styl śródziemnomorski, jasna farba i okiennice: zielone, niebieskie, białe. Tak czysto i schludnie, że aż miło popatrzeć.
Przed obiadem, po moim powrocie z kościoła, Madame sadza mnie za kierownicą swojego Audi A6 i uczy prowadzić samochód z automatyczną skrzynią biegów. Na pierwszy raz wcale to nie takie łatwe. Gdy od święta jeździ się samochodem, i to marki Punto, manualnym to wysoko-półkowy automat robi dużą różnicę. Jeździmy po farmie. Auto jest wielkie i nieporęczne, nie sprawia mi przyjemności jazda z Madame siedzącą obok i przypatrującą się wszystkim moim ruchom. Czuję się jak na kursie prawa jazdy. Wyjeżdżamy na ulicę, nie ważne, że nie mam przy sobie dokumentów. Wjeżdżamy w uliczki łączące pojedyncze farmy i drogę główną. Można powiedzieć, że to drogi polne, tyle, że wyasfaltowane. Sprawdza mnie, mówi, żebym skręciła w lewo, czy prawo. Na skrzyżowaniach muszę się zatrzymywać, nawet jeśli to tylko znak „ustąp pierwszeństwa przejazdu”. Co chwila mówi, żebym zwolniła, mimo, że osiągam zawrotną maksymalną prędkość 50 km/h. Wracamy na farmę, dobrze, bo stres dorównywał tym na jazdach kursowych.
Przygotowujemy obiad, bagietkę z sałatką z sałaty, pomidorów, cebuli, jajka i sosu winegret. Czuję, że się dziś przejem. Jem podwójną porcję, dobierając sobie jeszcze rzodkiewek. Nie jest źle, przynajmniej zdrowo się tu odżywiam. Jako przekąska jest też ćwiartka melona. Jem mimo, że nie lubię, jest mdły, lekko słodkawy. Ale jem, bo to kolejne witaminy, które w siebie pakuję.
Od 13.30 mam czas wolny aż do 18.00. Biorę rower i jadę łapać pierwsze konkretne promyki słońca tutaj. Ledwie godzina leżenia na słońcu, a już dostałam lekkich poparzeń. Czyżby słońce tu grzało mocniej?
Punkt 18.00 do mojego pokoju przychodzi Madame. Dzwoni do Dominiki, rozmawiamy. Po kilku nakazach Madame, abym nie rozmawiała z Danielem już rozumiem o co chodzi. Okazuje się, że Daniel nie zachowuje się w porządku w stosunku do Aime, przez to, że coś mu się ubzdurało w stosunku do mnie. Dominika mówi, że już kiedyś była taka sytuacja i znów się powtarza. Żeby temu zapobiec Madame nie pozwala mi z nim rozmawiać, aby nie straciła gardiena, bo o dobrego gardiena trudno. Daniel podobno traktuje Aime, swoją żonę, jak niewolnicę, ona się o niego stara, bo ma tu, we Francji, tylko jego. Nawet nie ma pieniędzy, żeby wrócić na Madagaskar. Wpakowałam się więc w niezły bigos. Ale Dominika uspokaja mnie przekonując, że mojej winy w tym nie ma, że Madame nie ma żadnych pretensji, a jedynie boi się o Daniela.
Po rozmowie podbudowującej na duchu Madame bierze mnie na kolejną, tym razem poważniejszą, przejażdżkę. Jedziemy do Les Herbies. Tym razem czuję się jak na egzaminie z prawa jazdy, dyspozycje, którędy mam jechać, ciągłe upominanie, że za szybko, wymowne milczenie i grobowa mina Madame. Kwituje jednak słowem „bon” [dobrze] i mówi, że jutro będę prowadzić po autostradzie w drodze na południe. No to co? D’accord [zgoda].
Kolacja na 20.00. Robimy cząstki młodych ziemniaków na oliwie, stek i sałatę. Pyszne, ale jedno ale. Madame usmażyła stek najpierw dla siebie. Był to okrągły, gruby plaster mięsa, otoczony jasną obręczą z tłuszczu i obwiązany sznureczkiem. Trwało to maksymalnie półtorej minuty. Czy w tak krótkim czasie da się dobrze usmażyć mięso? Nie wydaje mi się. Dla siebie smażę więc dwa, trzy razy dłużej. Nakładam wszystko na talerz, próbuję ukroić mięso, a tu… surowe. Nie zjem tego, szczególnie, że takie mięso jem pierwszy raz, a kosztuje 40 EURO za kilogram. Stek wraca więc na patelnię i smaży się jeszcze długo. Po jakimś czasie uznaję, że jest gotowy. Teksturę ma lekko gumową, ale smakuje dobrze. Szczególnie ze smażonymi ziemniakami. Uznaję, że Madame zjadła całkiem surowe mięso, ale nie obchodzi mnie to. Ważne, że nie wtrąca się do mojego posiłku.
Tak kończy się ostatni dzień na farmie. Jutro ruszamy w długą podróż w kierunku zachodzącego słońca. Tak, będę patrzeć na zachody popijając przy tym wino i myśląc o niebieskich migdałach. Lazurowe wybrzeże, nadjeżdżam!
DZIEŃ 8 19.07.2010
Pobudka 7.30. Muszę spakować podręczne rzeczy, posprzątać swój pokój i przygotować śniadanie. W pakowaniu jedzenia i bagaży pomagają Aime z Danielem. Punkt 10.00, jak zostało wczoraj zaplanowane, wyjeżdżamy. Jakieś drobne problemy z GPSem i ruszamy. Całą drogę prowadzi nas malutki nawigator firmy Coyote podpięty do komputera pokładowego, tak, że całą trasę widzimy na monitorze. Do celu mamy 973km, na miejscu powinnyśmy być dokładnie o 19.27, jak podaje GPS. Po wyjeździe z La Gaurbretiere wjeżdżamy prosto na autostradę i tak już do końca. Nuda, krajobraz wciąż płaski, nijaki. Część drogi przesypiam, przerabiam też słówka na K, czytam gazetę. Na ponad godzinę Madame daje mi prowadzić, nie spuszczając jednak wzroku z drogi, tudzież moich ruchów za kierownicą. Sama nie jeździ dobrze, jak zauważam. Wjeżdża na pobocza, czasem nawet na krawężnik, jadąc prosto zajmuje dwa pasy i robi to, co najgorsze, nieświadomie. Zostaje nawet, na moją uciechę, strąbiona.
Tuż po godzinie 12.30, czyli porze obiadowej, zjeżdżamy zatankować i kupić w sklepie kanapki. Sklep pełni również rolę piekarnio-cukierni ze stolikami do jedzenia, małego marketu i toalety. Wybieram dla siebie sandwich’a z kurczakiem. Bułka jest pyszna, świeża, mięso równie dobrze smakuje. Madame prosi o coś z sałatą, od której jest według mnie uzależniona. Na kolację potrafiła przecież nieraz jeść samą sałatę z sosem winegret i bagietką.
Po zjedzeniu kanapki wyciągam sobie kupioną dwa dni wcześniej hermetycznie zapakowaną bułeczkę z ciasta francuskiego z czekoladą. Coś na deser się przyda. Madame, gdy to widzi, od razu pyta skąd to mam, jakbym co najmniej ukradła. Spokojnie odpowiadam, ze kupiłam wczoraj (bo nie wiem jak jest przedwczoraj). Skoro tak, to wszystko jest w porządku. Ta sama sytuacja powtarza się jednak w samochodzie kiedy częstuję ją ciasteczkami. Dopytuje się tak, jakby szukała w tym coś złego, czy aby przypadkiem Daniel mi nie kupił? Nie dam jej tej przyjemności.
Przy końcu trasy, która wcale nie prowadzi nad morze, Madame informuje mnie, że wieczór spędzimy u jej przyjaciół w miasteczku Gambrois, niedaleko wybrzeża. Przed spotkaniem ze znajomymi jednak, w samym miasteczku Madame stuka lekko samochód jadący przed nami. Taki mistrz kierownicy. Nic się jednak nie stało więc jedziemy dalej. A masz!
W Gambrois oczywiście też się gubimy, Madame nie wie gdzie jechać, tak jakby była tu pierwszy raz. Gdy dojeżdżamy rzekomo na miejsce, według GPSa, okazuje się, że to zupełnie nie tu.
Gdy już docieramy na miejsce, z pomocą znajomego, wszyscy witają Madame. Najpierw syn, wysoki około czterdziestoletni mężczyzna, później jego żona, następnie matka, miła pani w wieku siedemdziesięciu lat i ojciec. Do tego trójka dzieciaków, jak z obrazka. Śliczne mają buzie, zaprzyjaźniam się z nimi. Najmłodszy jest Joseph, ma 7 lat, dalej Claire 8 i Emanuel 12. Joseph z Emanuelem są braćmi, mieszkają w Paryżu, wszyscy wraz z Claire spędzają część wakacji u babci i dziadka.
Po raz pierwszy we Francji rozmawiam po angielsku. Cała rodzina mówi w tym języku. Nareszcie wszystko rozumiem! Ale wynika inny problem. Jednego dnia wylatuję z Polski, tego samego próbuję już mówić po francusku. Zaczynam myśleć po francusku, przyswajać język, przestawiać się na tryb „Francja”, a tu nagle angielski. Nie ukrywając mam problemy z wyrażaniem się. Wiem jak powiedzieć coś po francusku, a zapominam angielskich słów. Nie łatwo jest się przestawić z jednego języka obcego, na drugi.
Głodna jak wilk, zostaję ugoszczona w kuchni, razem z dziećmi. Dostajemy ryż ze strogonowem. Jest pyszny. Później bagietka i dwa rodzaje serów, których nazw już nie pamiętam, w każdym razie są bardzo smaczne. Na deser jogurt naturalny z brązowym cukrem.
Madame i dorośli członkowie rodziny siedzą na zewnątrz w zadaszonym miejscu. Tak tu ładnie. Czysty, stylowy dom, stare połączone z nowoczesnym. Kaflowy piec w kuchni i prowadzące do niej drzwi z samej szyby, stojąca obok lodówka z wbudowanym systemem do nalewania sobie wody. Niskie wnętrza, tak przytulne. Widać, ze biedni ludzie tu nie mieszkają.
Dostaje własny pokój w osobnym budynku. Jest cudny, malutki z drewnianymi belkami na niskim stropie, z łóżkiem w centralnym miejscu, dużym, z metalowym zagłówkiem, jak zawsze mi się podobało. Jest lampka nocna, komódka, drewniana, stylowa szafa, a za białymi, drewnianymi drzwiami łazienka, co najmniej jak w hotelu, z przygotowanymi ręcznikami, Mogłabym tu zostać. Przeniosłam się z obskurnej, brudnej, ciemnej komórki do przytulnego, schludnego, jasnego pokoju z własną łazienką.
Po kolacji pytam Emanuela, czy oprowadzą mnie po okolicy. Są bardzo uprzejmi, chętnie przystają na moją prośbę. Pokazują basen, uprawę winogron należącą do ich dziadków, gaj oliwny, krzewy lawendy, z której słynie Prowansja. Bardzo mi się tu podoba. Dochodzi jednak 22.00, a ja jestem trochę zmęczona więc żegnam się i idę do swojego pokoju. Już jutro będę na wybrzeżu, muszę nabrać sił na czekające mnie atrakcje.
DZIEŃ 9 20.07.2010
Wstaję rano, na 8.00 tak, jak chciała Madame. Jednak ona jeszcze śpi, czyli jednak 8.30 jak zwykle. Eh, Madame… Robię sobie więc spacer w pobliżu domu. Wchodzę na polną drogę wiodącą wzdłuż upraw krzewów winorośli i ścierniska po zebranym już jęczmieniu. Po drodze drzewa oliwne i brzoskwiniowe, krzewy rozmarynu, makia. Gdy wracam znajduje mnie Emanuel w towarzystwie Madame. Okazuje się, że podczas mojej nieobecności Madame sprawdziła mój pokój. Prowadzi mnie teraz do niego i zdziwiona mówi, żeby zdjąć prześcieradło i poszewkę z poduszki, że to (kolejne) faux pas. Skąd mogłam wiedzieć? Dalej wchodzimy do łazienki i ona zatyka nos. Mówi coś o myciu. Po kilkakrotnym powtórzeniu dochodzę do wniosku, że chodzi jej o to, żebym się myła, pokazuje gestami nawet gdzie. Robię wielkie oczy. Mydło i przygotowane ręczniki nie ruszone, ona myśli, że ja się nie myję i dlatego tak śmierdzi w łazience (swoją drogą, człowiek czasem potrzebuje zrobić coś więcej niż zwykłe siusiu). Pokazuję, że mam swoje mydło i ręcznik. Wolałam zostawić łazienkę w czystości, kulturalnie posprzątałam. Jest oburzona i w kółko powtarza, nawet po dojechaniu już na miejsce, że mam się codziennie myć. Żenada. Ta kobieta myśli, że ja z buszu przyjechałam. Po raz kolejny nie omieszkuje wspomnieć o moich włosach swoim znajomym i zrobić głupkowatej miny. Tracę powoli do niej cierpliwość, staje się nie do zniesienia.
Po fochach Madame zmierzamy do jej pokoju, aby również jej łóżko doprowadzić do ładu. Zostawia nawet napiwek w wysokości 20 EURO, mimo, że są to jej przyjaciele. Później zanoszę jej i swoje bagaże do auta. Na koniec śniadanie. Jem w kuchni, dostaję herbatę i dwa kawałki bagietki, które smaruję masłem i miodem z lawendy. Dokładniej przyglądam się kuchni, jest przestronna, ze stołem pośrodku. Nad starą kuchenką czarna ściana i biały, murowany okap. Strop zrobiono z bel drzewa pomalowanych na biało, na nim zawieszony biały telewizor marki SAMSUNG. Wszystkie produkty znajdują się w specjalnych pojemnikach. Herbata w drewnianym pudełeczku z wieczkiem, brązowy cukier w nieregularnych bryłkach w szklanym naczyniu, jak nalewka, woda w dzbanku. Wszystko ma tutaj swoje miejsce.
Po skończeniu śniadania wkładam naczynia do zmywarki i idę do siebie. Teraz je Madame i reszta domowników.
Wyjeżdżamy przed 10.00. Do przejechania tym razem 168 km. Znów autostrada. Co jakiś czas pojawiają się bramki do uiszczania opłat, raz jest to 20 EURO, raz 1,20. N drogach w miastach lub przy dojazdach do nich pełno jest rond, typowe skrzyżowania widzę nader rzadko. W radiu przez całą drogę leci muzyka klasyczna.
Na miejsce, nad zatokę Agay dojeżdżamy około południa. Na zewnątrz upał 35 stopni. W samochodzie było 19. Przeżywam szok termiczny, ale przyjemny, bo przez całą drogę miałam zmarznięte stopy. Jest pięknie. Tuż za szczelną bramą dom gardienów (strażników) stojący już na czerwonych, jak cegła skałach, za nim niewielki mostek, a dalej willa Madame. Niska, parterowa, koloru białego z wyblakło-czerwonym dachem. Z każdej strony rozciąga się widok na Morze Śródziemne, jestem na niewielkim, prywatnym półwyspie, z którego dosłownie kilka kroków do wody. Ścieżki na całej posesji wysypane są drobnym kamieniem, szeleszczą pod stopami przechodniów. Jest własna, malutka plaża pomiędzy skałami oddzielającymi willę, od domu gardienów i dalej ulicy.
W willi są już domownicy. Rodzina z dwóją synów około 12-13-letnich. Pani jest bardzo miła, pokazuje mi, co mam robić. Tak samo pani gardienowa. Uśmiecha się do mnie z wyrozumiałością i spokojnie tłumaczy i pokazuje, gdzie układać ręczniki, a gdzie poszewki na poduszki.
Pomagam rozpakować bagaże, wprowadzam się do swojego pokoju. Jest niewielki, ale przytulny, z dużym oknem i widokiem na morze. W pokoju drzwi do łazienki posiadającej podobny widok. Rozpakowuje bagaże, pomagam coś w kuchni, jem obiad, czyli bagietkę z pomidorami i jestem wolna do 16.00.
Szybko przebieram się w bikini i idę na prywatną plażyczkę, wcześniej dostając od gardiena do niej klucze. Zabieram mini zestaw do nurkowania przywieziony z Polski, z długą historią, sprawdzony dziesiątki razy w Morzu Adriatyckim. Woda jest ciepła, a jednocześnie przyjemnie chłodna w ten upalny dzień. Pływam chwilę, później zanurzam się już w podwodny świat pełen różnych, kolorowych ryb, skał, traw. Gdy staję na jednej z takich skał dziewczynka-nurek macha do mnie. Odmachuję więc i odpływam odkrywać nowe tereny. Po wyjściu z wody opalam się chwilę, ale morze kusi chłodzącą wodą. Wskakuję więc na chwilę i pływam, pływam, pływam…
Nie pracuję dziś ciężko. Pomagam tylko rozpakować się Madame i przygotować kolację. Daje mi nawet trochę wolnego w trakcie, abym mogła się wypakować. Później posiłek: wczorajszy odgapiony strogonow z… zieloną fasolką. Ona jest wszędzie! Przywiozłyśmy trochę z farmy. Jem szybo, bo wiem, że później jestem wolna. Nie muszę czekać, aż oni zjedzą, bo sami poskładają naczynia i przywiozą na specjalnie do tego przeznaczonym stoliku na kółkach. Na deser szybki jogurt zjedzony na stojąco, zabieram aparat i idę na spacer w kierunku miejscowości Agay. Jest to kawałek, bo zajmuje mi ponad 20 min. Słońce już zaszło, miasteczko wygląda przyjemnie. Długa, żwirowa plaża, parasolki, kawiarenki.
Wracam do domu po 22.00. Kąpię się drugi raz w ciągu kilku godzin, bo panująca temperatura nie pozwala na dłuższe zachowanie świeżości. Mogę robić za lep na muchy w La Gaubretiere, bo cała się kleję. Uff… nawet o tej porze jest bardzo ciepło. Idę spać, bo podróż wraz z upałem to połączenie nader męczące.
DZIEŃ 10 21.07.2010
Lazurowe Wybrzeże nie jest takie cudowne, jak się wszystkim wydaje. Owszem, jest pięknie, ale równie, a może nawet bardziej, podoba mi się w Chorwacji, mimo, że nie jest to kraj tak bogaty, jak Francja. Morze jest bardzo ciepłe, upały niesamowite, cykady brzęczą na każdym kroku, skały wchodzą do morza. Obrazek, jakich wiele nad Morzem Śródziemnym, tudzież Adriatykiem. Pomimo panujących temperatur wieczorem ujawniają swoją, ukrytą w dzień, działalność komary. Wieczorami rozbrzmiewa muzyka z wszechobecnych hoteli i restauracji, a Agay to tylko małe miasteczko na rozległym wybrzeżu Francuskiej Riwiery.
Wstaję rano, Madame zabiera mnie na targ do centrum ulokowanym przy morzu. Kupuje owoce, warzywa, oliwki, świeże sardynki, pieczywo. I kto to wszystko nosi? Nic nie dzieje się bez przyczyny, jak mawiają. Przygotowuję śniadanie, czyli jak co dzień, nakryć do stołu dla pięciu osób, bo Madame gości prawdopodobnie jakąś swoją rodzinę, odkąd tu przyjechałyśmy. Dalej przygotować chleb, masło, miód i wrzątek na herbatę. Ja w kuchni zjadam kromki świeżutkiego chleba z masłem i dżemem morelowym. Pyszne. Później ogarniam kuchnię, zamiatam również w salonie i pokoju Madame, sprzątam łazienkę wyżej wymienionej. Później przygotowujemy niby-obiad: sałatę, pokrojone pomidory, ogórki, cebulę i ugotowane jajka, wszystko podane na osobnych talerzykach. Ładny mi obiad, takie coś to ja jem na śniadanie. No ale nic, mogę wziąć jeszcze szynkę z lodówki więc robię sobie wypaśne kanapki i zjadam od razu cztery.
Po pseudo-obiedzie szybko wskakuję w strój kąpielowy, smaruję się kremem z wysokim filtrem UV i pędzę do miasteczka, aby załapać się na godziny otwarcia informacji turystycznej, muszę w końcu dowiedzieć się, czy można tu gdzieś skorzystać z Internetu mając swój komputer. Punkt otwarty jest w godzinach rannych od 8.30 do 12.30, czyli idealnie wpasowany w moje godziny pracy, po południu od 14.30 do 18.30. Mam więc trochę czasu, idę rozejrzeć się do sklepu. Kupuję sok do wody o smaku Ice Tea Peach, bo piję tylko wodę z kranu (taki zwyczaj we Francji), a ta już mi powoli brzydnie. Z pewnością nie smakuje jak ta butelkowana. Przy okazji sok pomarańczowy dla odmiany. Zaglądam także do ulokowanych obok sklepów z pamiątkami, nastawione są one na promocję pobliskiego regionu Prowansji, słynącej z upraw lawendy. Można kupić suszone ziele, pachnące mydła, olejki, ręczniki z naszytym motywem, koszulki, wszystko. Zahaczam o pocztę, gdzie kupuję znaczki pocztowe. Mówię po angielsku, ale pani w okienku odpowiada po francusku, bo ma ogromne problemy językowe. Jednak ciężko się tu dogadać w innym niż francuski języku. Na poczcie nie mają widokówek z mojej wioski, ale z kiosku obok wybór jest już ogromny. Niewiarygodna promocja! Jedna kartka 30 centów, ale 10 2,50 EURO! Akurat tyle mi potrzeba więc korzystam z oferty. Czyli jednak chwyty marketingowe czasem wychodzą na dobre.
Po ochłodzeniu się w pamiątkarskim sklepie z klimatyzacją podążam na, największą w zatoce, plażę. Mam zimną wodę o picia, przeżyję. Po chwili na słońcu wchodzę do wody. Jak przyjemnie chłodno. Pływam, pływam, pływam. Opalam się. Pływam, pływam, pływam. Wysuszam się trochę i pędzę do informacji turystycznej. Biorę mapki okolicy i pytam o Internet. Pani mówiąca po angielsku informuje mnie, że opłata za używanie Internetu bezprzewodowego wynosi 6 EURO za godzinę, za 3 15 EURO. Szczęka mi opada, ale nie wizualnie. Co zrobię, przyjdę jutro z laptopem, nie mam wyjścia. Brak kontaktu ze światem jest w porządku, ale rodzice chcieliby przecież zobaczyć zdjęcia, dowiedzieć się więcej niż przez kilka minut rozmowy telefonicznej. Przeżyję te 25zł, mimo, że u siebie tyle płacimy za pół miesiąca. Wstępuję też ponownie do marketu przy promenadzie i kupuję jeszcze paczkę jakiś biszkoptowych mini-bueczek, wino produkowane w regionie, które poleca mi obsługująca osoba i malutkie winko pojemności 250 ml w plastikowej butelce. Będzie na wieczór nad brzegiem morza. W drodze powrotnej kupuję sobie także dwie gałki lodów, jedną o smaku pralinkowym, drugą Creme Brulee, który jadłam raz w życiu i bardzo mi posmakował, a jest to typowo francuski przysmak.
Wracam do pracy. W kuchni stolik na kółkach pełny brudnych naczyń. Zanim doprowadzę kuchnię do porządku zleci mi godzina. Zaczynam odliczać czas pracy, to chyba nie dobrze. Ale najważniejsze, że zajęcia nie są monotonne. Zaraz znajduje się nowy priorytet, polerowanie sześciu podstaw lamp i czterech świeczników. Przynajmniej pracuję w spokoju. Jedynie pierwszą lampę Madame skrupulatnie obserwuje siedząc tuż obok. Później idzie się, o dziwo, kąpać w morzu, bo akurat po skończeniu polerowania przychodzi do kuchni w jednoczęściowym stroju kąpielowym, nakryta byle jak ręcznikiem. Ona się naprawdę rozebrała! Dotychczas zawsze w długich spodniach i kurtce dżinsowej, dziś roznegliżowana. No, no, rozkręcamy się. I nawet nie jest taka wredna, chyba znów jest zmęczona. Widać, że 30-stopniowe upały dały jej się we znaki. Nie jest już przecież pierwszej świeżości. Wysuszona życiem teraz wygląda jak zwiędłe warzywko, gdy jest w kuchni co chwilę przysiada.
Przygotowujemy obiad. Gotowane w mundurkach ziemniaki, pieczona papryka. Tyle mojej roli, muszę tylko obrać ugotowane warzywa ze skórki. Dla mnie kilka ziemniaków i przydział jajek, żebym zrobiła sobie omlet. No to robię, ale bardziej naleśnikowy. Nie omieszkałaby oczywiście przyjść od kuchni i zobaczyć, jak to robię. Znów zdziwiona, że z dwóch jajek tak dużo wyszło, bo aż na całe trzy omlety. Ciekawe, czy będzie mi później wypominać, ze dużo jem. Jestem od niej wyższa, i to sporo więc to normalne, że jem więcej. Ale przecież ona i tak tego nie zrozumie.
Madame wraz ze swoimi gośćmi, w sumie siedem osób, je przygotowane przeze mnie warzywa, oliwki kupione na targu i grillowane sardynki. Ja po kolacji idę popływać, jest przed dziewiątą. Po kilku godzinach pracy w upale morze zmywa wszystkie substancje powstałe w nadmiarze i całodzienny stres. Szybki prysznic i idę na pobliskie skały, ale tak, żeby nie widzieć mojej willi. Zabieram kupione po południu wino i widokówki. Siadam nad brzegiem, na czerwonych skałach. Otwieram wino zamknięte równie plastikowym kapslem, co cała buteleczka. Pierwszy łyk piję na zdrowie morza, mimo, że mnie nie rozumie. Schłodziłam je wcześniej, dlatego smakuje o tej porze wyśmienicie, pomimo zawrotnej ceny 69 centów. Adresuję pocztówki, piszę pozdrowienia dla rodziny i przyjaciół. Nie wiedzą, że pisząc je siedziałam pewnego wieczoru po zachodzie słońca nad brzegiem morza wpatrując się w horyzont i popijając „plastikowe” wino.
Zapowiada się ciekawy pobyt ^_^...
OdpowiedzUsuńPrzyjedziesz z gotowym scenariuszem na niezłą telenowelę, sprzedasz do TV i jeszcze nieźle na tym zarobisz ;P...